Jeden należał do Mikaela Blomkvista z pisma „Millennium”. Przez kilka godzin w ogóle o tym nie myślała. Jednak wieczorem, po wyjątkowo przykrej kłótni z jedną ze swoich nastoletnich córek, przypomniała sobie, że w ciągu ostatniego roku miała aż trzy sekcje zwłok, które zostały pochowane bezimiennie, i wtedy sklęła swoją pracę, i ogólnie życie.
Skończyła czterdzieści dziewięć lat, była samotną matką dwóch córek, dokuczały jej bóle kręgosłupa i bezsenność, do tego zmagała się z poczuciem braku sensu życia; i choć sama nie wiedziała dlaczego, zadzwoniła do Mikaela Blomkvista.
ZABRZĘCZAŁ TELEFON. Nieznany numer, Mikael postanowił nie zwracać uwagi. Właśnie wyszedł z mieszkania i podążał w dół Hornsgatan w stronę Slussen i Starego Miasta, ale bez celu. Ubrany w szare lniane spodnie i nieuprasowaną koszulę dżinsową, przez dłuższy czas krążył po uliczkach, w końcu usiadł w jakimś ogródku piwnym na Österlånggatan i zamówił guinnessa.
Była siódma wieczorem, ale jeszcze ciepło, od strony Skeppsholmen dochodziły śmiechy i oklaski, Mikael spojrzał w niebo, poczuł łagodną bryzę od zatoki i próbował wmawiać sobie, że jednak życie nie jest złe. Nie bardzo mu się to udawało, nie pomogło ani jedno piwo, ani drugie, w końcu mruknął coś pod nosem, zapłacił i ruszył do domu, żeby znów popracować, a może zagłębić się w jakiś serial albo lekturę kryminału.
Po chwili jednak zmienił zdanie i pod wpływem impulsu ruszył w stronę Mosebacke i Fiskargatan. Przy Fiskargatan 9 mieszkała Lisbeth Salander. Mikael nie miał wielkich nadziei, że ją zastanie. Po pogrzebie swego dawnego opiekuna Holgera Palmgrena podróżowała po Europie i tylko od czasu do czasu odpowiadała na maile i esemesy Mikaela. Mimo to postanowił zaryzykować i zadzwonić do jej drzwi, dlatego wszedł na schody prowadzące z rynku i ze zdumieniem spojrzał na dom znajdujący się naprzeciwko. Całą ścianę pokrywało nowe duże graffiti. Nie poświęcił mu większej uwagi, chociaż rysunek był tego wart, pełen surrealistycznych szczegółów, takich jak śmieszny człowieczek w spodniach w kratę, stojący boso na zielonym wagonie metra.
Zamiast tego wystukał numer kodu mieszkania Lisbeth, potem wsiadł do windy i łypnął w lustro. Blada twarz, zapadnięte oczy, nie było po nim widać, że lato było gorące i słoneczne. Pomyślał o krachu na giełdzie, nad którym pracował przez cały lipiec. Ważny temat, bez wątpienia, bo krach był skutkiem nie tylko przeszacowania aktywów i zbyt dużych oczekiwań, ale również ataków hakerskich i kampanii dezinformacyjnych. Jednak w tym momencie zajmowali się tym wszyscy liczący się dziennikarze śledczy i choć Mikaelowi udało się sporo wyszperać – między innymi ustalić, która z rosyjskich fabryk trolli rozsiewała największe kłamstwa – to teraz uznał, że świat poradzi sobie bez niego. Chyba powinien po prostu wziąć urlop, zacząć ćwiczyć i może zaopiekować się lepiej Eriką, która właśnie rozwodzi się z Gregerem.
Winda stanęła, Mikael rozsunął kratę i wysiadł na piętrze, coraz bardziej przekonany, że przychodzenie tutaj jest bez sensu. Lisbeth na pewno wyjechała i ma go gdzieś. Ale już w następnej chwili zaniepokoił się. Drzwi do mieszkania były otwarte na oścież i w tym samym momencie odżył w nim dręczący go przez całe lato strach, że wrogowie w końcu ją dopadną. Krzycząc „halo, halo”, wpadł do środka, gdzie poczuł zapach farby i środków czyszczących.
Nie wszedł daleko. Usłyszał kroki. Za jego plecami na schodach ktoś sapał jak parskający byk, wtedy odwrócił się i zobaczył dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn w granatowych drelichach, którzy nieśli jakiś wielki przedmiot. Mikael był tak rozemocjonowany, że nie docierało do niego, na co patrzy.
– Co wy tu robicie? – spytał.
– A na co to wygląda?
Wyglądało na dwóch facetów od przeprowadzek, niosących niebieską dizajnerską kanapę, a Lisbeth – o czym akurat wiedział bardzo dobrze – nie interesowała się dizajnem ani urządzaniem wnętrz, więc właśnie miał coś powiedzieć, kiedy usłyszał głos dochodzący z głębi mieszkania. W pierwszej chwili pomyślał, że to Lisbeth, i już się rozpromienił. Było to jednak myślenie życzeniowe, bo głos nawet nie przypominał głosu Lisbeth.
– Proszę, co za gość. Czym sobie zasłużyłam na ten zaszczyt?
Znów się odwrócił, stojąca na progu wysoka czarnoskóra kobieta około czterdziestki obserwowała go z rozbawieniem. Ubrana w dżinsy i elegancką szarą bluzkę, miała włosy zaplecione w warkoczyki i lekko skośne, błyszczące oczy. Mikael poczuł się jeszcze bardziej zdezorientowany. Czyżby ją skądś znał?
– Ja tylko… – mruknął.
– Tylko…
– Pomyliłem piętra.
– A może pan nie wiedział, że ta młoda dama sprzedała swoje mieszkanie?
Rzeczywiście nie wiedział, zrobiło mu się tym bardziej głupio, że kobieta nadal się uśmiechała; prawie mu ulżyło, kiedy upomniała facetów niosących kanapę, żeby nie obili framug, i weszła za nimi w głąb mieszkania. Chciał się ulotnić, przetrawić tę informację i napić się jeszcze guinnessa. A jednak stał jak wrośnięty, wpatrując się we wrzutnię na listy, gdzie nie było już napisu V-kulla, tylko Linder. Kim, u diabła, jest Linder? Wyguglował nazwisko na smartfonie i na wyświetlaczu zobaczył jej zdjęcie.
Kadi Linder. Próbował przypomnieć sobie, co o niej wie, choć było to niewiele: psycholożka i zawodowa członkini rozmaitych zarządów, przede wszystkim jednak myślał o Lisbeth i ledwo zdążył się trochę pozbierać, gdy Kadi Linder znów stanęła w drzwiach; teraz patrzyła nie tylko z rozbawieniem, ale również ze zdziwieniem, taksując go wzrokiem. Szczupła, miała wąskie przeguby i wyraźnie zaznaczone kości obojczyka, pachniała lekko perfumami.
– Niech pan się przyzna. Naprawdę pan pomylił piętra?
– Pominę to pytanie – odparł i od razu się zorientował, że to niewłaściwa odpowiedź.
Sądząc po jej uśmiechu, przejrzała go, że chce się z tego możliwie gładko wyplątać. Nic nie byłoby w stanie skłonić go do ujawnienia, że Lisbeth mieszkała tu pod przybranym nazwiskiem, niezależnie od tego, co na ten temat wiedziała Kadi Linder.
– Co raczej nie wpływa na zmniejszenie mojej ciekawości – skomentowała.
Zaśmiał się, jakby chodziło o jakąś błahostkę.
– Czyli nie przyszedł pan, żeby mi się bliżej przyjrzeć? – ciągnęła. – Bo to mieszkanie bynajmniej nie jest tanie.
– Myślę, że dam pani spokój, chyba że podrzuciła pani komuś do łóżka odcięty łeb koński.
– Nie pamiętam wprawdzie wszystkich szczegółów umowy, ale takiego zapisu chyba nie było.
– Świetnie. W takim razie życzę wszystkiego dobrego – powiedział, udając niefrasobliwość, i zamierzał pójść za wychodzącymi właśnie facetami od przeprowadzki.
Jednak Kadi Linder najwyraźniej chciała jeszcze porozmawiać, nerwowo przebierała palcami po bluzce, potem po warkoczach. Pomyślał, że to, co wziął u niej za irytującą pewność siebie, w gruncie rzeczy miało przykryć coś zupełnie innego.
– Znasz ją? – spytała.
– Kogo?
– Tę, co tu mieszkała?
Odpowiedział pytaniem na pytanie.
– A ty?
– Nie