Nie mogę się doczekać… kiedy wreszcie pójdę do nieba. Фэнни Флэгг. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Фэнни Флэгг
Издательство: PDW
Серия: Elmwood Springs
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788308067871
Скачать книгу
pg" alt="Nie mogę się doczekać… kiedy wreszcie pójdę do nieba"/>

      Tytuł oryginału: CAN’T WAIT TO GET TO HEAVEN

      Copyright © 2006 by Willina Lane Productions, Inc.

      © Copyright for the Polish translation by Maria Gębicka-Frąc

      © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019

      Opieka redakcyjna: DOROTA WIERZBICKA

      Korekta: JULITA CISOWSKA, BARBARA TURNAU

      Ilustracja na okładce: ALETA RAFTON

      Opracowanie okładki na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN

      Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ

      Wydanie pierwsze: Warszawa 2007

      ISBN 978-83-08-06787-1

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      tel. (+48 12) 619 27 70

      fax. (+48 12) 430 00 96

      bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

      e-mail: [email protected]

      Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Dla mojej serdecznej przyjaciółki,

      Peggy Hadley

      Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby:

      albo tak, jakby nic nie było cudem,

      albo tak, jakby cudem było wszystko.

ALBERT EINSTEIN

      Elmwood Springs, Missouri

Poniedziałek, 1 kwietnia9:28, 23 stopnie, słonecznie

      Elner Shimfissle przypadkowo trąciła gniazdo szerszeni na figowcu, po czym pamiętała tylko tyle, że zdążyła pomyśleć: ojej! Jakiś czas później otworzyła oczy i stwierdziła, że leży w sali nagłych przypadków, zastanawiając się, jak, u licha, tu trafiła. W przychodni w miasteczku nie było takiej sali, doszła więc do wniosku, że zawieziono ją co najmniej do Kansas City. Dobry Boże, pomyślała, co za szaleństwa musiały dziać się tego ranka. Chciała tylko zerwać parę fig na słoik konfitur dla tej miłej pani, która przyniosła jej kosz pomidorów. A teraz leżała w szpitalu, oglądana przez jakiegoś młokosa w zielonym czepku, który się wkłada, idąc pod prysznic, i zielonym fartuchu, przejętego, gadającego z pięcioma innymi osobami, uwijającymi się po sali również w zielonych czepkach, zielonych fartuchach i zielonych papierowych ochraniaczach na nogach. Elner nagle przyszło do głowy pytanie, dlaczego już nie noszą bieli. Kiedy zmienili zasady? Ostatnim razem była w szpitalu trzydzieści cztery lata temu, gdy jej siostrzenica Norma rodziła Lindę; wtedy wszyscy mieli białe stroje. Jej sąsiadka Ruby Robinson, prawdziwa dyplomowana pielęgniarka, w dalszym ciągu ubierała się na biało, nosiła białe buty, pończochy i szykowny czepek z wygiętymi rożkami. Elner uważała, że biel wygląda bardziej profesjonalnie i po lekarsku niż pomięte, workowate zielone łachy, jakie mieli na sobie ci ludzie, a na dodatek ta zieleń wcale nie była ładna.

      Elner zawsze lubiła porządne, schludne uniformy, dlatego gdy ostatnim razem siostrzenica i jej mąż zabrali ją do kina, była bardzo rozczarowana tym, że bileterzy już nie noszą uniformów. W rzeczywistości nie było nawet bileterów; człowiek musiał sam znajdywać sobie miejsce. Trudno, pomyślała, zrezygnowano z nich na pewno nie bez powodu.

      Potem nagle zaczęła się zastanawiać, czy wyłączyła piekarnik, zanim wyszła na podwórko po figi, albo czy nakarmiła kota Sonny’ego. Była również ciekawa, co mówi ten chłopak w brzydkim zielonym czepku i ci inni ludzie, którzy się nad nią pochylają i poszturchują ją z przejęciem. Widziała, jak poruszają ustami, ale tego ranka nie założyła aparatu słuchowego i słyszała tylko ciche popiskiwanie. Postanowiła się zdrzemnąć i zaczekać, aż przyjedzie po nią Norma. Musiała wrócić do domu, żeby zająć się Sonnym i piekarnikiem, choć trzeba przyznać, że nieszczególnie tęskniła za widokiem siostrzenicy. Wiedziała, że Norma zrobi wielką awanturę. Była ogromnie nerwowa i po ostatnim upadku setki razy jej powtarzała, żeby nie wchodziła na drabinę ani nie zrywała fig. Norma kazała jej obiecać, że zaczeka ze zrywaniem na Macky’ego, a ona nie dość, że złamała słowo, to jeszcze będzie musiała słono zapłacić za tę przejażdżkę na pogotowie.

      Parę lat temu, gdy jej sąsiadka Tot Whooten wbiła sobie w nogę ostry jak igła nos belony i wylądowała na pogotowiu, musiała wybulić małą fortunę. Po namyśle Elner doszła do wniosku, że powinna zadzwonić do Normy; myślała o tym, ale nie chciała zawracać głowy biednemu Macky’emu paroma figami. Poza tym, skąd mogła wiedzieć, że na jej drzewie zagnieździły się szerszenie? Gdyby nie one, weszłaby po drabinie i zeszła z figami, już robiłaby konfitury, a Norma nie miałaby o niczym pojęcia. To wina szerszeni; nie powinno ich tam być. Ale w tym momencie zrozumiała, że dla Normy nie będą miały sensu żadne wymówki.

      Wpadłam w wielkie tarapaty, pomyślała przed zaśnięciem. Być może dożywotnio straciłam przywilej korzystania z drabiny.

      Nerwowa siostrzenica

8:11

      Wcześniej tego dnia Norma Warren, wciąż ładna brunetka po sześćdziesiątce, przeglądała w domu katalog „Linens for Less” z bielizną stołową i pościelową, próbując zadecydować, czy zamówić żółtą kapę z szenili z kwiatowym deseniem, czy może lekką narzutę z kory – sto procent bawełny, mnóstwo falbanek o barwie morskiej piany i kolorowe paski na śnieżnobiałym tle – gdy zadzwoniła Tot Whooten, jej fryzjerka i sąsiadka ciotki. Tot poinformowała, że ciocia Elner znowu spadła z drabiny. Norma odłożyła słuchawkę, natychmiast pobiegła do kuchni i ochlapała twarz zimną wodą, żeby nie zasłabnąć. Miała skłonności do omdleń, gdy się zdenerwowała. Potem szybko sięgnęła do telefonu i wystukała numer komórki męża, Macky’ego.

      Macky, kierownik działu artykułów żelaznych w sklepie sieci Home Depot w centrum handlowym, spojrzał na wyświetlacz i odebrał.

      – Co się stało?

      – Ciocia Elner znowu spadła z drabiny! – zawołała Norma. – Lepiej jedź tam zaraz. Bóg wie, co złamała. Z tego, co mi wiadomo, być może leży martwa na podwórku. Mówiłam, że trzeba zabrać jej drabinę!

      Macky, który był mężem Normy od czterdziestu trzech lat i przywykł do jej ataków histerii, szczególnie tych na tle cioci Elner, odparł:

      – W porządku, Normo, uspokój się, jestem pewien, że nic jej nie jest. Jeszcze się nie zabiła, prawda?

      – Mówiłam jej, żeby nie wchodziła na drabinę, ale czy ona mnie słucha?

      Macky ruszył ku drzwiom, mijając półki z akcesoriami wodnokanalizacyjnymi, i w drodze do wyjścia poprosił pracownika:

      – Słuchaj, Jake, zastąp mnie. Niedługo wrócę.

      Norma wciąż trajkotała jak karabin maszynowy.

      – Macky, zadzwoń do mnie, gdy tylko dotrzesz na miejsce, natychmiast daj mi znać, ale jeśli nie żyje, nawet mi nie mów, w tej chwili nie poradzę sobie z tragedią… Och, być może właśnie ją zabiłam. Przecież wiedziałam, że to się stanie.

      – Normo, rozłącz się i spróbuj odprężyć, usiądź w salonie, zadzwonię za parę minut.

      – Tak, jeszcze dzisiaj zabiorę jej drabinę. Sam pomysł, żeby w tym wieku…

      – Rozłącz się, Normo.

      – Mogła połamać wszystkie kości.

      – Zadzwonię – powiedział Macky i zakończył rozmowę.

      Wyszedł na tylny parking, wsiadł do forda SUV-a i ruszył do domu Elner. Z przykrego doświadczenia wiedział, że ilekroć w grę wchodził jakiś problem z ciocią Elner, obecność Normy tylko pogarszała sprawę. Dlatego kazał jej zostać w domu i czekać, dopóki