– Wiele punktów stosuje cichą strategię współpracy – opowiada mi doktor Ariel Modrzyk, socjolog z Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu, który przez kilka lat pracował nad doktoratem poświęconym żywnościowemu marnotrawstwu. Również w terenie, przy kontenerach. – Zamykają się, dopiero gdy zaczyna robić się wokół nich głośno.
Te strategie bywają różne.
Czasem pracownik nie decyduje się, wbrew zaleceniom zwierzchników, rozlać na jedzeniu płynu po myciu podłogi. Podziurawić wieczek od jogurtów. Poprzecinać kostek masła.
Czasem obeznana ze zbieraczami ekipa otwiera bramę, gdy ci pojawiają się na kamerach. Ochroniarz tylko udaje, że przegania, mówi, żeby przyjść później, gdy nie będzie szefostwa. A czy wy to jecie? No, jemy. A czym się zajmujecie? Akcjami ekologicznymi. Aaa, pewnie drzewami. Yhm. Okej.
Zdarza się, że pod kontenerem ktoś ustawia odwróconą skrzynkę, żeby służyła za stopień. A w środku instaluje deskę, na której można wygodnie przykucnąć – jak w szalupie chyboczącej się wśród jadalnych wyrzutków czekających na ratunek.
Towar wystawia się poza zasięgiem kamer. Tylko chodźcie tak, żeby nikt nie zauważył.
Albo w zasięgu. W skrzynkach, kartonach albo workach. Robi się to przez kilka lat, każdego dnia, tak jakby oddawanie ludziom niesprzedanej żywności było najnormalniejszą rzeczą na świecie.
Wieś, w której mieszka Renata Wandas, to klasyczna sądecka „ośmiornica”: wyasfaltowane tasiemki schodzą po zielonych zboczach prosto ku dolinie. Domy są ponumerowane w przypadkowy sposób; GPS nie daje rady, tylko doświadczony listonosz. Z okien domu Renaty rozciąga się widok na sądeckie łąki i sady, potem Gorce, przy dobrej pogodzie widać nawet stalowobiałą grań Tatr. Stara węgierka w ogrodzie uparcie zasypuje podjazd owocami.
Każdego dnia Renata wsiada do skody kombi, jedzie pod sklep, parkuje możliwie blisko garażu z ciemnozielonej blachy. Worek na ogół już na nią czeka. Ładuje go do bagażnika; ma w nim na stałe zamontowaną matę do przewozu psów, więc nie ma problemu, nawet gdy coś pocieknie. Codziennie jest przynajmniej jeden worek, czasem więcej. Wewnątrz: wszystko, co musi znaleźć się na warzywno-owocowej ekspozycji w średniej wielkości franczyzowym sklepie. Półka ze świeżym asortymentem pełni tu funkcję czysto dekoracyjną. Ludzie we wsi Renaty mają własne warzywniki, większe zakupy robią w Biedronce, do spożywczaka wpadają, gdy w domu nagle zabraknie im cytryn. Albo pietruszki: obecnie siedemnaście złotych za kilogram. Ekspozycja jednak być musi. Witaminy i antyoksydanty budzą zaufanie, a przy okazji może sprzeda się więcej lodów.
Renata już nawet nie pamięta, co sprawiło, że zdecydowała się zagadać kierowniczkę. A co robicie z tym, czego nie sprzedacie? No, wystawiamy. A nie możecie zabrać? No nie, pracownicy nie mogą, to jest zabronione. A ja mogę? A proszę bardzo.
Na początku była euforia. Radość, że tak można, i w dodatku regularnie. Żeby przechowywać odzyskane warzywa kupiła dwudrzwiową lodówkę z zamrażarką; pietruszki ma zapas przynajmniej na rok.
– Szybko przestałam się z tym mieścić, więc zaczęłam wystawiać przed bramę, z kartką, że żywność za darmo. Przesortowane w kartonie, osobno w worku to, co dla zwierząt – opowiada.
Sąsiedzi zaczęli brać. W sumie pięć okolicznych rodzin.
Renata była już złotniczką w Krakowie, nianią w Szwecji, florystką, autorką teatralnych sztuk. Razem z przyjacielem prowadzi fundację, zajmują się dystrybucją unijnej pomocy żywnościowej w swojej wsi, która należy do najbiedniejszych w kraju.
– Ostatnio jedna z sąsiadek się wycofała, bo ją teściowa opieprzyła, że śmieci bierze.
Z pięciu osób zostały dwie.
– Ale zrobiło się też tego mniej; w 2014 roku, jak zaczynałam, po przesortowaniu miałam i sześć skrzynek, ostatnio wychodzi średnio jedna. Chyba się zorientowali, ile wyrzucają. Dłużej próbują je sprzedać, robią wystawki przy kasie, obniżają ceny na to, co podwiędło. Mnie to w sumie cieszy, oznacza, że odegrałam tu też jakąś rolę. Edukacyjną.
– W sklepie należącym do dużej sieci nie byłoby na to szans – mówię.
– No cóż, cała nadzieja we franczyzie.
Marcin Pilarski jest właścicielem Żabki. Sklep, który wygląda, jakby dopiero co wyjechał z fabryki, znajduje się w biurowcu, ma wysokie obroty, może dlatego nikt mu do tej pory nawet nie próbował zwrócić uwagi. A gdyby nawet, to co?
W sklepie Marcina najlepiej idą dania gotowe: zupy, sałatki z sosem w oddzielnej miseczce, tortille do odgrzewania w mikrofali, kanapki, jogurty z wsadem. Zajmują całą wielką chłodziarkę. Marcin wybiera je z listy, która liczy trzy tysiące tak zwanych indeksów, czyli pojedynczych produktów. Odgórny wymóg stanowi, że minimum dziewięćdziesiąt procent z nich musi stać na półkach. Jeśli nie, system donosi do centrali i jest reprymenda. Czyli smaganie po punktach.
Niektóre z tych produktów nie interesują klientów w jego biurowcu. Inne cieszą się powodzeniem wyłącznie wśród lokalnych złodziejaszków, którzy szukają u niego towaru do upłynnienia na niedalekim bazarze. Ale na półce muszą stać – do przeterminowania. Miesięcznie Marcin traci w ten sposób minimum trzy tysiące złotych. Codziennie: przynajmniej karton produktów.
Wie, bo codziennie ten karton pakuje i wystawia za sklepem, koło śmietnika. Robi zdjęcie i wrzuca na facebookową grupę dla freegan. Towar rozchodzi się w ciągu kwadransa; Marcin ma na tej grupie status superbohatera.
– Dlaczego podjąłeś decyzję o dzieleniu się z ludźmi tym, czego nie sprzedasz?
– Żeby nie wyrzucać do kosza, to jest jedzenie. Dla mnie to oczywista decyzja, dziwię się ludziom, którzy tego nie robią.
– Większość sprzedawców tego nie robi.
– Bo są ignorantami.
– Nie boisz się konsekwencji?
– A jakich konsekwencji? Robię protokoły likwidacji. Chętnie pójdę do sądu. Zrobię batalię, zaproszę TVN i „Gazetę Wyborczą”. Rozdaję niesprzedane jedzenie ludziom od dwóch lat i nie przestanę. Wiesz, ile jest w Polsce Żabek? Około pięciu tysięcy. Gdyby wszyscy to robili, to byłoby pięć tysięcy skrzynek jedzenia do rozdania każdego dnia. A gdzie ODIDO, ABC, Delikatesy Centrum, Mokpol i MarcPol? Z małych sklepów codziennie wyjeżdża pięćdziesięciowagonowy pociąg z jedzeniem. Na śmietnik. Dzień w dzień. I to jest dobre jedzenie, wiem, bo czasem zabieram je do domu. Próbuję namówić do tego i moich pracowników, ale oni są niechętni.
Marcin, zanim zajął się handlem franczyzowym, pracował w reklamie. Robił społeczne filmy między innymi dla banków żywności. Siedzi wyprostowany, patrzy prosto w oczy. Na dłoni ma tatuaż z napisem „współczucie”.
Jak smakuje jedzenie z kontenera?
Dorota Kotas, pisarka i okazjonalna kucharka (specjalizuje się w daniach koszernych), freeganką jest całe dorosłe życie. Częstuje mnie jagodowym ciastem. Jagody zabrała pod koniec dnia z bazarku. Mąkę orkiszową znalazła w bobrach stojących za Tesco, a olej kokosowy – w tych koło Biedronki. Jedynie cukier ma sklepowe pochodzenie; o ten towar trudno w kontenerach.
– Smakuje najlepiej! Awokado ze śmietnika jest doskonale dojrzałe, ma idealną konsystencję; takiego nie da się kupić w sklepie. Podobnie jak mango. Dla mnie to, co pochodzi ze śmietnika, jeśli