Objął nas obie, szukając ustami moich ust. Louise wyciągnęła się i wcisnęła główkę między nasze twarze. Danny odsunął się ze śmiechem.
– A ty, mała paskudo, dożarta jak twoja mama, co? Myślałem, że źle się czujesz.
Odwróciłam wzrok.
– Rano miała gorączkę. Nie chciałam, żeby przemarzła, czekając na ciebie w dokach.
– Tam jest nieprzyjemnie. Lepiej, żeby siedziała w ciepełku, prawda, skarbie? – Wyciągnął do niej ręce.
Louise zaczęła płakać.
Danny zmarszczył brwi.
– Nie poznaje mnie.
– Miała tylko piętnaście miesięcy, jak cię ostatnio widziała. Daj jej trochę czasu. Przyzwyczai się.
Przytuliłam ją i pogładziłam po pleckach, aż się uspokoiła. Towarzyszyła mi przy tym wymieszana z poczuciem winy satysfakcja, że wciąż potrafię ukołysać córkę lepiej niż Danny. Posadziłam ją na dywanie z lalką Tiny Tears. Od samego patrzenia na Louise, na to, jak wtyka lalce smoczek do buzi i jak poprawia jej sukienkę, zachciało mi się płakać. Przełknęłam ślinę i zmusiłam się do uśmiechu, kiedy Danny przyglądał się jej i kręcił głową.
– Ale urosła. Zupełnie jakbym wrócił do domu i zastał tu całkiem inną osobę.
– Ja za to jestem taka sama. – Miałam nadzieję, że nie usłyszy piskliwej nuty kłamstwa w moim głosie.
Objął mnie.
– Podoba mi się ta fryzura – powiedział, wtulając policzek w moje włosy. – Wyglądasz szczuplej.
Zesztywniałam.
– To przez bieganie za Louise. Teraz, jak już chodzi, ciągle jest w ruchu. Na górę, na dół, na górę, na dół. I nie gotuję tak dużo, kiedy cię nie ma. – Nim zdążył odpowiedzieć, dodałam: – Ale to dziwne. Schudłam, a brzuch ciągle mi trochę sterczy. – Próbowałam zażartować. – Chyba nigdy nie będę wyglądać tak samo jak przed urodzeniem Louise.
– Jesteś piękna. Idealnie piękna. – Obejrzał się przez ramię na Louise. – Chyba wezmę prysznic. – Spojrzał w bok. – Zimny.
Żołądek ścisnął mi się ze strachu. Przecież będę musiała uprawiać z nim seks. Wyczuje we mnie jakąś zmianę? Siłą woli opanowałam emocje. Nawet jeśli nie byłam taka, jaką mnie pamiętał, to czy miał od razu pomyśleć: Oho, moja żona urodziła dziecko pod moją nieobecność i zapomniała mi o tym powiedzieć? Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyciągnąłby takiego wniosku.
Wzięłam od niego kurtkę.
– Nastawię czajnik.
Poszłam do kuchni, odkręciłam kran i wsunęłam nadgarstki pod zimną wodę. Czekałam, aż tętno mi zwolni. Słyszałam, jak Danny zagaduje do Louise, opowiada jej, że właśnie zszedł z wielkiego statku i teraz już będzie przy niej codziennie przez wiele tygodni.
Czekało mnie wiele dni, podczas których musiałam stale uważać na to, co mówię.
Kłamać.
Oszukiwać.
I rozpaczać.
ROZDZIAŁ 4
Czerwiec 1976
W twoje urodziny zwykle było słonecznie. Mówiłam sobie, że to dobry znak, że bogowie się do ciebie uśmiechają, co znaczy, że dobrze ci się w życiu wiedzie. Ten rok, 1976, nie był wyjątkiem. Od wczesnego rana słońce mocno piekło. Na szczęście, chociaż była niedziela, w fabryce, gdzie pracował Danny, odkąd pięć lat wcześniej rzucił marynarkę, coś się wydarzyło i pilnie go wezwano. Mama zabrała Louise do kościoła: „Dziecko nie może być wychowywane na poganina”. W tej sytuacji mogłam bez przeszkód odbyć mój coroczny rytuał.
Zamknęłam drzwi frontowe na zasuwkę, wyciągnęłam drabinkę prowadzącą na strych i weszłam po niej na górę. Zatrzymałam się na szczycie, by zebrać w sobie siły, po czym wkroczyłam w zakurzoną przestrzeń. Wsunęłam ręce między resztki starego dywanu, parawan i namiot, w którym Louise uwielbiała sypiać w ogrodzie z koleżankami. Wyczułam skrzynkę, którą trzymałam tu zamkniętą na klucz. Gładkie drewno pod palcami sprawiło, że się rozluźniłam. Zawahałam się przed obróceniem klucza. Próbowałam przypomnieć sobie to uczucie, kiedy trzymałam cię na rękach, ten gardłowy pomruk, który wydawałeś na chwilę przed zaśnięciem. Z bólem tak znajomym, że już niemal oswojonym, podniosłam pokrywę. Umieściłam pilota helikoptera z serii Action Man obok siedmiu innych prezentów. Miałam nadzieję, że nie będzie dla ciebie zbyt dziecinny, ale wiedziałam, że Gina z przeciwka kupiła go dla syna, który był w tym samym wieku. Może kiedyś zostaniesz pilotem helikoptera. Na pewno będziesz wystarczająco bystry.
Tam, na tym strychu, w świetle nagiej żarówki, oparta o krokwie, napisałam kartkę z oznaczeniem „8”. Umieściłam w niej to, co zawsze: „Myślę o Tobie codziennie. Kocham Cię. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwy. Mam nadzieję, że masz wspaniałe życie. Przepraszam, że nie mogłam być dla Ciebie dobrą matką, ale nigdy nie chciałam Cię oddawać. Kocham Cię, Twoja (druga) mama xxxx”. Miałeś około czterech latek, kiedy zaczęłam pisać „Twoja (druga) mama”. Kobieta, która cię adoptowała, do tego czasu włożyła już tyle pracy, miała za sobą wszystkie nieprzespane noce, gorączki, ząbkowanie. Przypadł jej też w udziale twój pierwszy uśmiech, pierwszy kroczek, pierwsze słowo. To było egoistyczne z mojej strony, ale miałam nadzieję, że twoim pierwszym słowem nie było „mama”.
Zamknęłam kopertę i położyłam na pozostałych siedmiu.
Zawsze kupowałam kartki z odznaką i numerem. Chciałam, żebyś był pewien, że wiem, ile lat minęło. W tym momencie już całe osiem. Osiem lat, odkąd zapragnęłam następnego dziecka, by wypełniło tę pustkę po tobie. Kiedy urodziła się Louise, czułam się zmęczona, sfrustrowana tym, jak wiele czasu zajmowało wychodzenie z domu, ile pieluch moczyło się w łazience, jak często budziła się akurat wtedy, kiedy usiadłam z filiżanką kawy. Karmienie, przewijanie, kąpanie, i tak w kółko. A jeszcze gorzej było, kiedy Danny wypływał i wieczory dłużyły się niemiłosiernie, chyba że zajrzała mama albo zlitowała się nade mną któraś z żon marynarzy.
Nie czułabym się tak, gdybyś był przy mnie.
Podczas pobytu w tamtym okropnym domu – o, jakże chciałam, żeby siostra Patricia poślizgnęła się na dużej zielonej kostce mydła w pralni i dokonała żywota – uwielbiałam te chwile, kiedy budziłeś się w nocy. Brałam cię do okna. „Zobacz, to jest księżyc. A te gwiazdy tam daleko, o, widzisz tę linię i na końcu takie jakby wiadro? To Wielki Wóz. Gdziekolwiek będziesz, szukaj Gwiazdy Północnej, to ta najjaśniejsza, o tam. Jeśli sobie powiesz, że oboje na nią patrzymy, to nigdy nie będę daleko”.
Wyciągnęłam pieluchę. Ukryłam ją w walizce ostatniego dnia mojego pobytu. Przesunęłam palcem, kreśląc swoje inne imię, to, które zakonnice kazały nam haftować czerwoną nicią w rogu pieluch frotté. Rita. Imię z innego życia.
W moich wyobrażeniach, oczywiście, wciąż byłeś bezradnym noworodkiem. A przecież teraz na pewno miałeś już własną osobowość, swoje słabe i mocne strony. Czy jesteś żywiołowy? Sumienny? Drobny i szczupły jak ja? Czy raczej wysoki i krępy jak on?
Przystąpiłam do ostatniej części mojego rytuału.