Shitshow!. Charlie LeDuff. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Charlie LeDuff
Издательство: PDW
Серия: Amerykańska
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380498624
Скачать книгу
swoje pozwolenie na noszenie ukrytej broni (obaj dyrektorzy natychmiast zabronili mi wrzucać zdjęcie na Twittera). Zapytałem go, czy podpisałby mi się na butach we wzór z amerykańskiej flagi, bo proszę o to każdego świra, na jakiego się natknę, od kongresmena po zaćpaną dziwkę z Frisco i mistrza świata wagi średniej. Rog wziął ode mnie pisak i sięgnął po lewy but.

      – Lepiej na prawym, Rog – powiedziałem. Skrajnie prawym. Właśnie tak. Tak jest, proszę pana.

      Zakręciłem pisak, dyrektorzy ruszyli przodem, żeby mnie wyprowadzić z gabinetu, a Rog wrócił za swoje puste biurko. Po drodze zatrzymałem się i złapałem za klamkę drzwi po lewej. To była osobista toaleta Roga, a mnie strasznie chciało się srać. Za dużo kawy. Miałem zostać korespondentem krajowym – i to dla lokalnych wiadomości, czyli najgorszej formy komunikacji, jaką kiedykolwiek wynaleziono (choć w osiemnastu różnych miastach) – i planowałem zacząć od zdeponowania dwójeczki w fortecy Jedynki. A co tam, mogłem nawet wrzucić to na Twittera. Nawet nie zdążyłem rozpiąć spodni, kiedy powstrzymała mnie uprzejmie sekretarka.

      – Bardzo pana przepraszam – wyszeptała – ale pan Ailes ma swoje zasady, jeśli chodzi o jego prywatną toaletę. Nikomu nie wolno z niej korzystać bez jego pozwolenia. Z pewnością pan to rozumie.

      – Tak, tak, oczywiście. Z pewnością rozumiem. Pozwolenie. Tak, dziękuję.

      Może i byłem za mało seksowny, żeby Rog mnie wpuścił do swojego prestiżowego klozetu, ale za to miałem własny show – nadszedł czas, by ruszyć w drogę.

      2014

      Pomyślałem sobie, że nasza pierwsza historia powinna dotyczyć pracy. Globalny kryzys trwał od ponad pięciu lat, a ludzie w Stanach Zjednoczonych nadal mieli problem ze znalezieniem zatrudnienia. Całe rzesze kierowały się w miejsce, które okrzyknięto stolicą współczesnej gorączki złota: na pola naftowe w Dakocie Północnej.

      W epicentrum boomu znalazło się miasto Williston, położone nad rzeką Missouri w północno-zachodniej części stanu.

      Na tych terenach mieszkali przodkowie Szoszonki Sakakawei, a z historycznych zapisków prowadzonych od dnia, w którym w czółnie przypłynął tu pierwszy biały człowiek, wyłania się obraz przekupstwa, nieporozumień, urażonych uczuć i doskwierającego braku kobiecego towarzystwa. Wystarczy zajrzeć do relacji Williama Clarka, kapitana wyprawy, którą dowodził wspólnie z Lewisem.

      22 listopada 1804 roku, w czasie pobytu w obozie na północ od miejsca, gdzie dziś znajduje się miejscowość Bismarck, Clark zanotował w dzienniku, że do obozu przybyła Indianka, którą pobił i ugodził nożem mąż. Wszystko wskazywało, że niemal ją zabił za to, że bez jego zgody przespała się z jednym z sierżantów ekspedycji.

      „Poszedłem tam i rozmówiłem się z mężem na temat nieroztropnego czynu, któren ów gotowił się popełnić – pisał Clark – i zabroniłem wszelkich czynów tego rodzaju w bliskości fortu. […] Nakazaliśmy, ażeby nikt z naszej partii zbliżyć się do owej niewiasty nie poważył pod groźbą surowej kary. […] Poleciliśmy, ażeby sierżant ów dał [mężowi] nieco towarów, poczem powiedziałem Indianinowi, że wedle mej wiedzy żaden inny mężczyzna z naszej partii nie tknął był jego żony, z wyjątkiem tego, któremu [wcześniej] sam ją był ofiarował, ażeby z niej na jedną noc zrobił użytek w jego własnem łożu […] i poradziłem mu, ażeby zabrał swą squaw do domu i żył z nią dalej szczęśliwie. Naonczas przybył wielki wódz plemienia i bardzo go o czemś pouczał, poczem obaj odeszli, a widać było, że wielce są niezadowoleni”.

      Przekupstwo i brak kobiecego towarzystwa. Równie dobrze mogłaby to być współczesna relacja z pól naftowych Dakoty Północnej. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy sprawdzić, jak dzisiaj wygląda poszukiwanie amerykańskiego snu. Czekało na nas miasto boomu.

      Czarne złoto

Dakota PółnocnaZima

      Obskurny pokój w okolicy Fortu Berthold, w pół drogi między miastami Minot a Williston, kosztował co najmniej dwieście pięćdziesiąt dolców za noc. Za dodatkową osobę trzeba było wybulić jeszcze pięć dych. Ale i tak wszystko pękało w szwach i ciężko było w ogóle cokolwiek znaleźć. Razem z Bobem i Mattem, moimi kamerzystami, dorwaliśmy ostatnie wolne lokum. Oni zajęli łóżka, a ja rozłożyłem śpiwór na lepkiej, cuchnącej szambem i szlaką podłodze. Rudera ledwo się trzymała kupy, po sam dach wypchana białasami z Alabamy, Missisipi, Teksasu i Idaho, którzy przybyli tu w poszukiwaniu ostatniej szansy. Sami bezrobotni mężczyźni, usiłujący ratować małżeństwo przed rozpadem albo dom przed licytacją. Ktoś im powiedział, że znajdą tu pracę na polach naftowych: głęboko pod zamarzniętą równiną Dakoty dziesięć miliardów baryłek czeka na wydobycie z łupków.

      Krążyły plotki, że można tu nieźle zarobić, ponoć niektórzy wyciągali sto koła rocznie. Brali wszystkich jak leci, no to nazjeżdżało się tu rozmaitych zawodników z całego kraju.

      – Sto koła! Ale by się stara ucieszyła – powiedział wieczorem jeden taki typek, zaciągając się dymem z mentola i siorbiąc bud lighta na oblodzonym parkingu przed syfiastym motelem. Może by to wystarczyło, żeby nie odeszła w siną dal z dziećmi albo, co gorsza, bez dzieci, zostawiając mu je na głowie.

      Typek nie wynajął pokoju w hotelu, bo, jak stwierdził, całe to gadanie o kasie to ściema. Miał na to następujące wyjaśnienie: może i zarobisz te sto koła, tylko pierw se musisz znaleźć robotę. Jak już znajdziesz, to zapieprzasz po sto godzin na tydzień, a robota, jak to robota, raz jest, a raz nie ma, tylu się tu kutasiarzy nazjeżdżało, co chwila jakiś ładuje manatki do samochodu, wskakuje za kółko i grzeje, ile fabryka dała, wali tu na północ, na tę lodową pustynię, po ostatnią szansę.

      Zatem nasz typek był bez kasy i spał w samochodzie na parkingu, chociaż był styczeń i jakieś minus siedem stopni Celsjusza na dworze, o ostrym wietrze nie wspominając. Zresztą i tak musiał płacić recepcjoniście na nocnej zmianie dwadzieścia dolców za sam przywilej parkowania. Tylko rano ma cię tu już nie być, zanim kierownik przyjdzie.

      – Kiedyś znaleźli tu trupa – oznajmił nam, ruchem brody wskazując ciemność rozciągającą się poza granicami miasteczka. – W takim rowie, tam, gdzie nie ma latarni. Był zawinięty w materac. Z kulką we łbie. Zamarznięty. Meksykanin. Skąd tu się, do chuja, wzięli Meksykanie?

      Powiedziałem mu, że teraz Meksykanie to jak kiedyś Chińczycy. Wszędzie się wcisną. Jedziesz do Konga, a tam chińska knajpa. Detroit – to samo. Jak komuś kiszki marsza grają, to wszędzie pojedzie. Tak jak ty.

      – Ja tam nic nie wiem – wymamrotał. – Tyle ci tylko powiem, że tam w rowie leży mrożone burrito. Tu jest rzeźnia, synu. Głęboka dupa. Czekam tylko na wypłatę i spierdalam w podskokach.

      Kiedy wróciliśmy do motelu, smród zdążył już ewoluować, niczym zapachowa wersja kameleona. Teraz waliło starym potem, ropą, dymem i skisłym piwem. W sąsiednim pokoju ktoś strasznie darł ryja, wrzaski ostro niosło przez cienkie, gipsowe ściany, ale żaden z nas się nie poskarżył. Ktoś pewnie wrzucił trefny towar. Albo wyjątkowo dobry, czasem to ciężko rozpoznać. Paranoję po prochach trudno odróżnić od euforii. Tak czy inaczej, lepiej zamknąć drzwi na klucz. Lepiej otworzyć sobie piwo i mieć baczenie na świra, na wypadek gdyby wdarł się tutaj przez cienką jak papier ścianę lub zaczął strzelać na oślep. Matt nakrył głowę poduszką i poszedł spać. Bob chrapał tak, że zagłuszał wrzeszczenie. Ja nie byłem w stanie zmrużyć oka, leżałem więc na podłodze, trząsłem się z zimna i wsłuchiwałem w potępieńczy skowyt aż po świt.

      Słońce wzeszło