– Co to ma być, do cholery?
Felix i Tilda spoglądają po sobie z minami wyrażającymi lekkie zakłopotanie, jakby to miał byś jakiś dowcip, i moja siostra odpowiada:
– Odkryłaś nasz mały sekret. Bierzemy witaminę B12 w zastrzykach. Pomaga nam utrzymać formę. No wiesz, przy intensywnym życiu i tak dalej.
– Co takiego? To jakieś szaleństwo. Powinniście się wstydzić! – Pełna niedowierzania, wciąż wyzywająco unoszę strzykawkę.
– Witaj w świecie wielkiej finansjery – rzuca Felix.
– No wiesz! – Tilda śmieje się na widok mojego oburzenia. – Naprawdę… Nie ma powodu do niepokoju. Tak robi mnóstwo ludzi, którzy odnieśli sukces. Aktorzy… Bankowcy… Sprawdź w internecie, jeśli mi nie wierzysz. – Potem dodaje: – Zaraz, zaraz… A dlaczego, do diabła, szperasz w moim koszu na śmieci?
Nie przychodzi mi do głowy żadna odpowiedź, więc tylko bezradnie wzruszam ramionami i mówię, że lepiej już sobie pójdę. Tilda się krzywi, jakby chciała skwitować: „Jesteś niepoprawna!”. I podaje mi płaszcz.
Felix wyraża nadzieję, że wkrótce znowu się zobaczymy, po czym, gdy wychodzę, ściska mnie krótko, życzliwie, tak jak sławni rugbyści ściskają swoich bratanków i siostrzenice.
Po powrocie do domu otwieram laptopa i wpisuję do wyszukiwarki: „zastrzyki witaminowe”. Wychodzi na to, że Tilda miała rację; nie mogę się nadziwić, czego to ludzie na szczycie nie wyczyniają, żeby „osiągnąć cele życiowe”. Uznaję, że się pomyliłam, i godzę się z myślą, że Tilda i Felix żyją w innym świecie niż ja. Potem robię notatki na temat ich dwojga; prowadzę coś, co nazywam „dossier”. Mam taki zwyczaj od dzieciństwa – monitoruję Tildę, obserwuję ją, czuwam nad nią. Zapisuję: Felix wydaje się kimś naprawdę nieprzeciętnym. Człowiek czuje się przy nim, jakby razem konspirowali, żartowali sobie z reszty ludzkości. Jestem zdziwiona, że Tilda nas ze sobą poznała, ale cieszę się, że znalazła swoją drugą połówkę i że on tak się o nią troszczy.
2
W środę siostra dzwoni i zaprasza mnie na kolację. Jestem zaskoczona, bo myślałam, że gniewa się o tamtą historię z koszem na śmieci w łazience, ale w ogóle o tym nie wspomina, i znalazłszy się znowu na Curzon Street, przekonuję się, że Felix przyrządził duszoną sarninę z owocami jałowca i czerwonym winem, a także upiekł tartę cytrynową.
– Jesteś genialny! – zauważam, a on nagradza mnie seksownym uśmiechem, który mówi: „A żebyś wiedziała!”.
– I sam zagniótł ciasto – dodaje Tilda. – Ma odpowiednie palce, długie i chłodne.
Gdy on przebiera w powietrzu palcami, obie wyjaśniamy, że nigdy nie próbowałyśmy zagnieść ciasta; zawsze kupujemy gotowe. Zauważam, że podczas pracy robi w kuchni porządek, tak że kiedy zgłaszam się do sprzątania po posiłku, nie ma prawie nic do roboty. Blaty są czystsze, niż kiedykolwiek widziałam, wszystkie rondle i patelnie, umyte, schowane są już w szafkach.
– Jak ty to robisz? – pytam. – To jak czary.
– Przychodzi mi to naturalnie… A teraz, Callie, zapomnij o sprzątaniu i powiedz Tildzie, jak romantycznie byłoby się w niedzielę wybrać na przejażdżkę łodzią po Tamizie. W stronę Windsoru i Bray, tam, gdzie są łabędzie.
– Jaką łodzią?
– Jakąś zwyczajną, drewnianą. Taką angielską.
– Dobra – odpowiada Tilda. – Zgadzam się.
Patrzy na niego zza pasma włosów, łagodnym, wilgotnym wzrokiem i czuję ukłucie zazdrości, bo dociera do mnie, że jest w nim po uszy zakochana. Zauważa moje spojrzenie i mówi:
– Powinnaś wybrać się z nami, Callie. Czy nie byłoby cudownie?
Taki sentymentalizm jest zupełnie nie w jej stylu, więc nie mogę się powstrzymać i nabijając się z niej, odpowiadam:
– O tak, byłoby cudownie… cudownie, cudownie.
Felix wypożycza czerwonego sportowego peugeota, w niedzielę pakujemy do bagażnika kosz piknikowy i wyruszamy do Berkshire. To niedaleko, z godzinę jazdy, i jesteśmy w innym świecie – rzeka płynie szeroko, groźnie, gęsty las budzi się do życia na wiosnę wraz z pączkami kwiatów i pierwszymi listkami. Łódź jest taka, o jaką chodziło Felixowi, mała, drewniana, z łuszczącą się czerwoną farbą, otwarta; silnik ma z tyłu.
– Idealna – zauważam, patrząc z uznaniem, jak podskakuje na linie, i lustrując trzy ławki oraz zapasowe wiosła.
Wsiadamy i ruszamy w górę rzeki, zwracając twarze do słońca; wspaniale jest czuć słabe jeszcze ciepło. Minuta złotej pieszczoty i znowu chłód. Wychylam się za burtę, zanurzam palce w ciemnej wodzie i wzdrygam się.
– O rany, ale zimna!
Mijamy otwarte pola i zamek Windsor, białe podmiejskie rezydencje z trawnikami schodzącymi aż nad rzekę. Na drugim brzegu dostrzegam czaplę.
Felix, który steruje z tyłu łodzią, proponuje:
– Popływajmy.
Rzeka w tym miejscu jest szeroka, po jednej stronie rozciąga się gęsty las, a po drugiej – puste pole. Wypatruję ludzi, ale nie widzę nikogo.
– Za zimna woda! – protestuję. – To niebezpieczne. Niejeden utonął w Tamizie.
Ale Felix i Tilda nie słuchają. Felix przywiązuje łódź do zwieszającej się nad wodą gałęzi i oboje ściągają ubrania, gorączkowo, jakby brali udział w jakimś wyścigu. Potem wstają, całkiem nadzy; łódź kołysze się niebezpiecznie, gdy przygotowują się do skoku. Dwa chude, białe ciała. Tilda chwyta Felixa za ramię i piszczy:
– Już strasznie mi zimno! Nie dam rady.
– Och, dasz! – odpowiada on.
Płynnym ruchem unosi moją siostrę i trzyma ją w ramionach, które, jak zauważam, są umięśnione i silne. Ona krzyczy: „Nie! Nie!” – i macha nogami, gdy on wyrzuca ją za burtę, a potem sam skacze do wody. Na krótką, zapierającą dech w piersi chwilę oboje znikają w czarnej toni; zaraz potem wypływają i chlapią się, Tilda wrzeszczy, ale nie wiem, czy jest wściekła, czy zachwycona. Woła do mnie:
– Wskakuj, Callie! Jest niesamowicie!
– Wiesz, że masz ochotę! – Felix wyciąga ręce i uczepiwszy się burty, przechyla łódź w stronę wody. Jak potwór, który chce mnie dopaść, chwyta moją kostkę.
– Nie!
Zastanawiam się gorączkowo, co tu zrobić. Nie chcę się przy