Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zbigniew Nienacki
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Драматургия
Год издания: 0
isbn: 9788377411179
Скачать книгу
ge target="_blank" rel="nofollow" href="#fb3_img_img_5329faf0-931a-5cc7-b69d-696822c369c8.jpg" alt="Raz w roku w Skiroławkach - Tom 2 - okładka"/>

      Zbigniew Nienacki

      Raz w roku w Skiroławkach

      Tom 2

      Zbigniew Nienacki

      Raz w roku w Skiroławkach

      Tom 2

      Wydanie I

      Liber Novus 2017

      Redaktor naczelny • Marcin Nowak

      Korekta • Marcin Nowak

      Skład i łamanie • Marcin Nowak

      Projekt okładki • Maciej Łazowski

      Wydawnictwo

      Liber Novus Marcin Nowak

      ul. Łaska 43

      95–050 Konstantynów Łódzki

       www.libernovus.pl

       [email protected]

      Copyright © • Helena Nowicka

      Copyright © for electronic version • Liber Novus

      Konstantynów Łódzki 2017

      ISBN • 978-83-7741-117-9

      Liber Novus 2017

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      O tym, że człowiek jest podzielony i sam sobie przeciwny

      O trzysta kroków od mokradeł, na których zimowała locha z warchlakami i tkwił w bagnie stary czołg, o pół kilometra od domu doktora i o dwadzieścia kroków od szosy, znajdował się podłużny wykop, gdzie przed laty dołowano sadzonki. Wokół rósł las bukowy o gęstym poszyciu, mało kto w to miejsce zaglądał, ponieważ nie było tu ani jagód, ani malin. W to właśnie miejsce schronił się drwal Paweł Jarosz, kiedy zobaczył na leśnej drodze samochód nadleśniczego Kociuby. Minionej nocy Jarosz wypił zbyt wiele, wciąż jeszcze kręciło mu się w głowie i przez to spóźnił się do pracy na zrębie. Gdyby w takim stanie ujrzał go Kociuba — Jarosz straciłby premię. Tedy skoczył w las i ukrył się w dole po sadzonkach.

      Przekrwione oczy Pawła Jarosza wypatrywały między drzewami nadleśniczego, w ustach czuł mdlący smak wypitej nocą wódki, las pachniał alkoholem, ale przecież silniejszym był smród dobywający się z dołu po sadzonkach. Rozejrzał się więc Paweł Jarosz i stwierdził, że spod warstwy ziemi i zeschłych liści wystają dwie gnijące ludzkie nogi. Z krzykiem wielkim wyskoczył z dołu i, niepomny na groźbę utraty premii, oddał się w ręce nadleśniczego Kociuby. A ten, potwierdziwszy własnymi oczami ów zauważony przez Jarosza przerażający fakt, zapomniał o naganie dla drwala i z leśniczówki Biesy natychmiast zatelefonował do komendanta posterunku, starszego sierżanta Korejwy.

      W godzinę później dół po sadzonkach był już obstawiony przez milicjantów z Trumiejek, w dwie godziny potem przyjechał major Kuna i kapitan Śledzik, a razem z nim ekipa z lekarzem, fotografem i innymi specjalistami z dziedziny kryminalistyki. A choć nikogo z wioski nie dopuszczono do dołu, to jednak w Skiroławkach wiadomym się stało, że lisy wygrzebały z ziemi zwłoki nagiej dziewczyny, która na szyi miała zawiązany biustonosz. Pod warstwą liści odkryto jej zimowe buty, wełnianą sukienkę, grube rajstopy, sweter, kurtkę ortalionową, torebkę z dokumentami osobistymi i odrobiną pieniędzy. Zimowe ubranie, a także daleko posunięty rozkład zwłok świadczyły, że dziewczynę zamordowano późną jesienią lub w zimie, dokumenty zaś informowały, że pochodzi ona z małej wioski w dalekich stronach, skąd pod koniec listopada zgłoszono milicji o jej zniknięciu. Dlaczego dziewczyna z drugiego końca kraju znalazła się koło Skiroławek i to w pobliżu polanki, gdzie w ten sam sposób zabito małą Haneczkę — nikt we wsi nie umiał wyjaśnić, ale odpowiedź na to znaleźć musieli dwaj oficerowie służby kryminalnej.

      Zwłoki dziewczyny odjechały w worku foliowym. Opuścili też wioskę pracownicy ekipy śledczej i tylko major Kuna i kapitan Śledzik chodzili od chałupy do chałupy wypytując, czy nikt z wioski owej dziewczyny żywej nie widział w listopadzie ubiegłego roku lub może wcześniej. Czy nikt nie znal i nie zapraszał do siebie albo nie słyszał, żeby ją ktoś inny gościł. Odwiedzili też i doktora Niegłowicza, który najbliżej owego strasznego dołu mieszkał, lecz on stwierdził, że dziewczyny pokazanej mu na fotografii w dowodzie osobistym nigdy w życiu nie napotkał.

      Następnego dnia doktor był w tak złym humorze, że kilku pacjentów wolało cichaczem opuścić poczekalnię w ośrodku zdrowia i innego dnia zjawić się po poradę na swoje dolegliwości. Niektórzy musieli, niestety, pozostać — tak jak pewien traktorzysta z przysiółka koło Trumiejek, który po pijanemu wpadł traktorem na ścianę swojej obory i żebra sobie połamał; lękając się jednak, że utraci prawo jazdy, dwa dni przesiedział w domu, dopóki alkohol mu z ciała nie wyparował. Tego traktorzystę doktor o mało po gębie nie sprał, mimo że ten z powodu strasznego bólu raz po raz w poczekalni nieomal przytomność tracił. Podobnie potraktował młodą mężatkę z Liksajnów, która w tydzień po porodzie za pranie się wzięła, dziewięć szwów jej puściło, a ona, zamiast zaraz udać się do lekarza, jeszcze przez tydzień zwlekała, aż jej całe krocze zropiało. Matkę tej młodej mężatki doktor wyzwał od kurew — zgodnie z prawdą zresztą, gdyż wielu ją za taką miało — ale takich słów nie wykrzykuje się w ośrodku zdrowia. Było jednak dla ludzi oczywiste, że to z powodu zamordowanej dziewczyny doktor tak się gniewa na wszystkich.

      Wieczorem, tuż przed kolacją, zjawił się u niego kapitan Śledzik i tak zaczął:

      — Pan tu zna wszystkich ludzi, doktorze...

      Niegłowicz mu przerwał i, chodząc nerwowo po salonie, głośno mówił:

      — Nie znam nikogo, kapitanie. Tu upłynęła moja młodość. Tu mieszkam i leczę ludzi od lat czternastu. Mówimy sobie „dzień doby”, mówimy sobie „do widzenia”, gadamy o tym i owym, żartujemy, spoglądamy w oczy. Ale tak naprawdę nie znamy siebie wzajemnie.

      — Tak, tak, zupełnie się z panem zgadzam — przytakiwał uprzejmie Śledzik. — Nigdy nie wolno mówić, że jakiegoś człowieka zna się całkowicie, gdyż można popełnić wielką omyłkę. Ale dla takich ludzi jak ja, to znaczy milicjantów, ma także znaczenie, że ten i ów człowiek zna trochę innego człowieka. To trochę niekiedy zupełnie wystarcza, aby wskazać przestępcę, a także udowodnić mu winę. Człowiek jest wielką zagadką, często o tym pisze pan Lubiński w swoich powieściach. I z nim także się zgadzam, choć niezupełnie. Człowiek bywa zagadką, dopóki nie zbierzemy o nim odpowiedniej ilości danych. Dla mnie każdy człowiek jest istotą niejednolitą, ale zarazem w pewien swoisty sposób jednorodną. Ponieważ bywa niejednolity, kryją się w nim rozmaite sprzeczności i raz po raz może on je przejawiać poprzez swoje zaskakujące nas zachowanie. Ale jako istota jednorodna, to znaczy w określony sposób ukształtowana, swoje pełne sprzeczności postępowanie przejawia tylko w określonych ramach. Wyrażając się jaśniej: człowiek jest zagadką do pewnego stopnia i zaskoczyć nas może także tylko do pewnego stopnia. Gdyby mi ktoś powiedział, że wczoraj przeskoczył pan przy pomocy tyczki płot o wysokości pięciu metrów, aby obrabować bank, nie uwierzyłbym. Skłonny byłbym szukać sprawcy raczej w kręgu mistrzów olimpijskich w skoku o tyczce. Cały świat, doktorze, jest jedną wielką zagadką, ale przecież wiem, że otrzymam u pana kolację, a nawet domyślam się, czym zostanę poczęstowany. Nie znam pana tak całkowicie i dogłębnie, ale zdążyłem poznać pańską gościnność i to, że nie wyrzuca pan za drzwi milicjanta w porze kolacji. Przesłuchując dziś rybaków, natknąłem się na Gertrudę Makuch, która kupowała u nich lina. Powiedziała mi ona, że doktor lubi na kolację świeżego lina. Myślę więc, że smażony lin będzie na kolację dzisiaj, a nie jutro, gdyż doktor lubi świeżego lina.