Przed budką telefoniczną stało parę osób. Musiała zaczekać. Wreszcie chwyciła słuchawkę i nakręciła numer. Usłyszała niski, spokojny głos Orłowskiego. Kazał jej natychmiast przyjechać. Na rogu Madalińskiego zatrzymała taksówkę. Wydawało jej się, że szofer jedzie zbyt wolno. Zadyszana wbiegła na schody. Zadzwoniła. Drzwi otworzył doktor Orłowski. Uśmiechał się. Zaczęła nerwowo szukać listu. Wyjęła wszystko z kieszeni płaszcza, wyrzuciła na stolik zawartość torebki. Na próżno. Anonim zniknął bez śladu.
ROZDZIAŁ II
Przez następnych kilka dni doktor Orłowski był dosłownie zawalony robotą. Oprócz normalnych zajęć w Instytucie i w klinice, musiał wziąć czynny udział w pracach komitetu organizacyjnego, wyłonionego przez PAN w związku z mającym się odbyć Międzynarodowym Zjazdem Psychiatrów. Trzeba było biegać po ministerstwach, po różnych urzędach, zapewnić uczestnikom zjazdu kwatery, wyżywienie, środki transportu itd. itd. Orłowski miał opinię człowieka rzutkiego, ruchliwego i zapewne dlatego nałożono na niego tyle najrozmaitszych obowiązków, że z trudem mógł im podołać. Najwcześniej o dwunastej chodził spać, a przed szóstą był już na nogach. Tak to zazwyczaj bywa, że jak tylko ktoś zdradzi się ze zdolnościami organizacyjnymi, to natychmiast jego środowisko obarcza go nieskończoną ilością przeróżnych funkcji, nie troszcząc się bynajmniej o to, czy ofiara własnej niedyskrecji jest w stanie sprostać temu ogromowi pracy.
Pewnego popołudnia doktor Orłowski wyszedł z CAF-u, gdzie załatwiał sprawę wydelegowania na zjazd fotoreporterów. Był zmęczony i głodny. Postanowił coś zjeść. Najbliżej miał do „Kameralnej”, ale perspektywa słonego rachunku niezbyt go zachwycała. Poszedł do SARP-u.
Schodząc w dół po schodach spotkał Szulca. Przyjaźnili się od lat. W szkole siedzieli w jednej ławce, a potem razem kończyli medycynę. Szulc poszedł po linii naukowej, doczekał się docentury, a obecnie w najbliższym czasie miał dostać nominację na profesora. Był autorem szeregu interesujących prac z dziedziny psychiatrii. Książki jego cieszyły się dużym powodzeniem zarówno w kraju, jak i za granicą.
– Wychodzisz? – spytał Orłowski.
– Tak. Jestem już po obiedzie, ale chętnie chwilę z tobą pogadam.
Usiedli w małej salce i Orłowski uśmiechnął się do sympatycznej kelnerki, która podała mu kartę.
– Polecam panu wspaniały szaszłyk – powiedziała uprzejmie.
Skinął głową na znak zgody.
Kiedy zostali sami, Orłowski uważnie przyjrzał się przyjacielowi.
– Mizernie wyglądasz, Kaziu. Co ci jest? Chorujesz?
Szulc uśmiechnął się blado.
– Nie. Nic mi nie jest. Może jestem trochę przemęczony. Słyszałem, ze bierzesz udział w organizowaniu zjazdu.
– No cóż… robię co mogę.
Szulc umilkł i z melancholijną zadumą wpatrywał się w talerz, który właśnie w tej chwili kelnerka postawiła na stoliku.
– Może byś sobie zamówił szaszłyczek? – zaproponował Orłowski. – Jest naprawdę świetny.
– Nie. Dziękuję ci. Nie jestem głodny.
Orłowski jadł z apetytem. Kiedy skończył, wystrugał z zapałki wykałaczkę i powiedział:
– Diabelnie jesteś przegrany. No gadaj, co ci jest?
Szulc rzeczywiście robił wrażenie człowieka bardzo przygnębionego. Jego potężna, zwalista postać wyrażała smutek i rezygnację. Wielkie, muskularne dłonie zwisały bezładnie po obu stronach krzesła. Szeroka, zwykle uśmiechnięta twarz, była teraz pełna melancholijnej zadumy.
– Podobno Weinbaum przyjeżdża – powiedział cicho.
– A, o to ci chodzi. Daj spokój. Nie przejmuj się. Nie warto. Jakoś się to przecież ułoży. Weinbaum to bardzo porządny chłop. Nie sądzę, żeby chciał cię wykończyć.
– Po co ja to zrobiłem? – jęknął Szulc.
Orłowski poklepał go po ramieniu.
– Nie zadręczaj się. Jestem pewien, że dojdziesz z Weinbaumem do porozumienia. Zresztą… ja z nim pogadam. Pomogę ci. To przecież takie dawne czasy.
– Byłem pewny, że on nie żyje. W przeciwnym razie nigdy bym nie ryzykował.
– Wszyscy myśleliśmy, że Weinbaum nie żyje. Tyle lat siedział wśród tych dzikusów.
Szulc spojrzał ponuro na przyjaciela.
– Nie powinno się życzyć nikomu śmierci, ale… gdyby tak…
Orłowski zmarszczył brwi.
– No, no, przestań się wygłupiać. Nie zapominaj o tym, że tutaj czeka jego córka. Wyobrażasz sobie, co to będzie za radość?
– Dziwię się trochę, że ona do tej pory nie pojechała do ojca.
– Miała jechać. Mówił mi Zelman, że załatwili już wszystkie formalności. Niespodziewanie wyniknęła sprawa tego zjazdu. Zaczeka na ojca. Pewnie będzie chciała odwiedzić z nim razem rodzinne strony, a potem pojadą do Londynu, a może do Montrealu. O ile mi wiadomo, Weinbaum otworzył tam niedawno fabrykę środków farmaceutycznych.
– Zrobił facet forsę – mruknął Szulc.
– Ba. To milioner.
Szulc pochylił się nad stolikiem.
– Słuchaj, Stachu, czy Zelman wie coś o mojej sprawie?
– Ale skądże – zaprzeczył żywo Orłowski. – O tej sprawie, poza mną, nikt nie wie.
– A Wasiński?
– Co do Wasińskiego, to nie jestem zupełnie