A mnie tutaj nie jest tak strasznie jak tam. Zostaliśmy bez ojczyzny, jesteśmy niczyi. Niemcy wszyscy wrócili do Niemiec, Tatarzy, kiedy im pozwolono – na Krym, a Rosjanie nikomu nie są potrzebni. Skąd wypatrywać pomocy? Na co czekać? Rosja nigdy nie ratowała swoich ludzi, bo jest wielka, nieskończona. Szczerze mówiąc, to nawet nie czuję, że Rosja jest moją ojczyzną – nam wpojono, że naszą ojczyzną jest Związek Radziecki. Teraz nie wiadomo, gdzie szukać zbawienia. Już i to dobre, że tutaj nikt nie naciska na spust. Dali nam tutaj dom, mężowi – pracę. Napisałam do znajomych, którzy wczoraj też tu przyjechali. Na zawsze. Przyjechali wieczorem i bali się wyjść z budynku dworca, nie puszczali dzieci, siedzieli na walizkach. Chcieli przeczekać do rana. A potem widzą, że ludzie chodzą po ulicach, śmieją się, palą papierosy. Pokazano im naszą ulicę. Można się śmiać. Rankiem poszli do sklepu, zobaczyli masło, śmietanę, więc od razu w sklepie – sami nam to opowiedzieli – kupili pięć butelek śmietany i od razu wypili. Patrzyli na nich jak na wariatów. A oni od dwóch lat nie widzieli masła ani śmietany. Nawet chleba nie można było dostać. Bo jest wojna.
Nie da się tego wytłumaczyć człowiekowi, który nie widział wojny… Tylko w kinie…
Tam moja dusza była martwa. Kogo ja bym tam urodziła, mając martwą duszę? Tutaj ludzi jest mało. Domy stoją puste. Mieszkamy pod lasem. Boję się, kiedy jest dużo ludzi. Jak na dworcu… W czasie wojny… (Zaczyna szlochać i milknie).
Matka:
Tylko o wojnie. Potrafię mówić tylko o wojnie. Dlaczego tu przyjechaliśmy? Na ziemię Czarnobyla? Bo stąd nas nikt nie wypędzi. Z tej ziemi. Już jest niczyja, zabrał ją Bóg… A ludzie zostawili…
W Duszanbe byłam zastępcą zawiadowcy stacji, poza mną był jeszcze jeden zastępca, Tadżyk. Nasze dzieci rosły razem, uczyły się, w święta siedzieliśmy przy jednym stole: Nowy Rok, Pierwszy Maja. Dzień Zwycięstwa. Razem piliśmy wino, jedli płow. On mówił do mnie: „Siostro. Siostrzyczko. Moja rosyjska siostro” No i kiedyś przychodzi (a urzędowaliśmy w jednym gabinecie), staje przed moim biurkiem i krzyczy: „Kiedy wreszcie wyniesiesz się do tej swojej Rosji? To jest nasza ziemia!’.
Myślałam w tamtej chwili, że mój umysł tego nie wytrzyma. Skoczyłam na niego: „Skąd masz tę kurtkę?”. „Z Leningradu” – odpowiedział zaskoczony. „To zdejmuj rosyjską kurtkę, draniu!” – I zdzieram z niego tę kurtkę. „Skąd masz czapkę? Chwaliłeś się, że z Syberii ci przysłali! To zdejmuj, draniu! Koszulę dawaj! Portki! W Moskwie były szyte! Też rosyjskie!”
Rozebrałabym go do majtek. Chłop jak dąb, ja sięgałam mu do ramienia, a wtedy – nie wiem skąd się wzięła moja siła – wszystko bym z niego zdarła. Dookoła już się ludzie zebrali. On krzyczy: „Zostaw mnie, wariatko!”. „Nie, oddawaj wszystko, co moje, rosyjskie! Zabiorę wszystko, co moje!” Mało wtedy rozumu nie postradałam. „Zdejmuj skarpetki! I buty!”
Pracowaliśmy dniem i nocą. Pociągi szły przepełnione, bo ludzie uciekali. Dużo Rosjan wtedy decydowało się wyjechać. Tysiące! Dziesiątki tysięcy! Setki! Jeszcze jedna Rosja. Wysłałam o drugiej w nocy skład do Moskwy, w holu zostały dzieci z miasta
Kurgan-Tiube, nie zdążyły na pociąg. Zasłoniłam je, schowałam. Podchodzi do mnie dwóch. Z automatami.
„Oj, chłopcy, co wy tu robicie?” – pytam, ale serce mi drży. „Sama jesteś winna, drzwi otwarte na oścież”. „Pociąg wysyłałam. Nie zdążyłam zamknąć”. „Co to za dzieci?” „To nasze, z Duszanbe”. „A może z Kurganu. Z Kulabu?” „Nie, nie, to nasze”.
Poszli. A gdyby otworzyli hol? Wtedy by wszystkie. I ja razem z nimi – kula w łeb! Tam była jedna władza – człowiek z karabinem. Rano wysłałam dzieci do Astrachania, kazałam, żeby je wieźli jak arbuzy, nie otwierając drzwi. (Milczy przez jakiś czas, potem długo płacze). Czy jest coś straszniejszego od człowieka? (Znowu milknie).
Już kiedy tu szłam ulicą, co chwilę oglądałam się – miałam wrażenie, że ktoś czai się za moimi plecami. Tam nie było dnia, żebym nie myślała o śmierci. Zawsze z domu wychodziłam w czystych, świeżo wyprasowanych rzeczach – bluzce, bieliźnie, spódnicy. No bo jakby mnie zabili? Teraz chodzę po lesie sama i nikogo się nie boję. Ludzi w lesie nie ma, ani jednego. Idę i wspominam – naprawdę mnie to spotkało czy może nie? Niekiedy spotykam myśliwych, z psem, strzelbą i dozymetrem. To też uzbrojeni ludzie, ale nie tacy, nie ścigają człowieka. Jak usłyszę strzały, to wiem, że strzelają do wron albo ścigają zająca. (Milknie). Dlatego tutaj nie jest dla mnie strasznie. Nie mogę się bać ziemi, wody. Boję się człowieka, który na bazarze za sto dolarów kupuje automat.
Wspominam pewnego chłopaka, Tadżyka… Ścigał innego chłopaka… Ścigał człowieka! Jakże on biegł, jak dyszał. Od razu wiedziałam, że chce tamtego zabić… Ale tamten się schował… Uciekł… Wtedy ten wraca, mija mnie i pyta: „Matko, gdzie tu u was można wody się napić?”. Zwyczajnie tak pyta, jakby nic się nie stało. U nas na dworcu stała beczka z wodą, wskazałam mu. Patrzę mu w oczy i mówię: „Czemuż wy się nawzajem ścigacie? Dlaczego się zabijacie?”. I tak jakby wstyd mu się zrobiło. „No, matko, mówi, lepiej nic nie mówcie”. A kiedy są razem, robią się inni. Gdyby było ich trzech, czy nawet dwóch, postawiliby mnie pod ścianę. Z pojedynczym człowiekiem można już rozmawiać…
Z Duszanbe przyjechaliśmy do Taszkentu, a dalej chcemy do Mińska. Ale nie ma biletów i już! U nich jest chytrze urządzone: dopóki nie dasz łapówki, nie wsiądziesz do samolotu. Bez końca się czegoś czepiają, to wagi, to objętości, tego nie wolno, to wyrzuć. Dwa razy wysyłali mnie na wagę, zanim zrozumiałam. Dałam w łapę. „Od razu tak trzeba było, a nie kłócić się tutaj”. Jakież to proste! A przedtem. Mieliśmy kontener ważący dwie tony – kazali rozładować. „Przyjeżdżacie z zapalnego punktu, może wieziecie broń? Marihuanę?”. Poszłam do naczelnika i u niego w poczekalni poznałam życzliwą kobietę, która mnie od razu uświadomiła: „Domagając się sprawiedliwości, nic pani tu nie wskóra, najwyżej jeszcze kontener wyrzucą na pole i rozgrabią to, co pani przywiozła”. No i co było robić? Całą noc nie spaliśmy, rozładowaliśmy, co tam mieliśmy: ciuchy, materace, stare meble i lodówkę, dwa worki książek. „Na pewno pani cenne książki wiezie..” Popatrzyli. Co robić? Czernyszewskiego, Zorany ugór Szołochowa. Pośmiali się. „A ile ma pani lodówek?” „Jedną, a i tę nam rozbili”. „Dlaczego nie wzięła pani deklaracji?” „A skąd mieliśmy wiedzieć? Pierwszy raz uciekamy przed wojną.”
Straciliśmy od razu dwie ojczyzny – Tadżykistan i Związek Radziecki…
Chodzę po lesie i myślę. Moi ciągle siedzą przed telewizorem – co tam nowego, co się dzieje? A ja nie chcę wiedzieć.
Miałam życie. Inne życie. Byłam tam kimś ważnym, dostałam nawet stopień podpułkownika wojsk kolejowych. Tutaj siedziałam jako bezrobotna, dopóki nie zatrudniłam się jako sprzątaczka w radzie miejskiej. Myję podłogi… Życie minęło… A na drugie już nie mam sił. Jedni nas tu żałują, drudzy niezadowoleni: „Uchodźcy kradną kartofle. Wykopują nocami”. Pamiętam, że podczas tamtej wojny ludzie bardziej się nawzajem żałowali. Niedawno pod lasem znaleźli zdziczałego konia. Nieżywego. W innym miejscu – zająca. Nie zabite, tylko nieżywe. Wszyscy się tym przejęli. A nieżywy bezdomny jakoś nie wzbudził zainteresowania.
Do martwego człowieka ludzie się przyzwyczaili…
Lena