– Ależ Antosiu… – powiedziała Krystyna.
Wroński na palcach poszedł do swego pokoju. Nie miał najmniejszego zamiaru wtrącać się do małżeńskiej sceny.
ROZDZIAŁ III
„Pierwszego morderstwa dokonałem w Bydgoszczy w październiku 1954 roku. Helena Wójcicka. Pamiętam ją doskonale. Była postawną, przystojną szatynką, nie pierwszej już młodości, ale trzymała się jeszcze bardzo dobrze. Kochała się we mnie. Czyż to moja wina, że mam powodzenie u kobiet? Specjalnie się o to nie staram. To tak jakoś przychodzi samo z siebie. Nieraz nawet zadawałem sobie pytanie, co te babki we mnie widzą. Na donżuana przecież nie wyglądam. Na mordercę także nie wyglądam, a jednak… Ale wracajmy do Helenki. Dosyć nawet była miła. Nie miałem z nią zbyt dużo kłopotu. Udusiłem ją szalikiem. Zjedliśmy kolację, a potem ona powiedziała, że kupiła sobie nowy jedwabny szalik. Włożyła na szyję ten szalik, a ja go tylko zacisnąłem. Nawet nie musiałem się specjalnie wysilać. To trwało dosłownie kilka sekund. Nigdy przedtem nie przypuszczałem, że tak łatwo zabić człowieka. Machnęła parę razy rękami i było po wszystkim.
Złoty zegarek, sto dolarów, cztery tysiące złotych w gotówce. Przyznaję, że byłem trochę rozczarowany. Sądziłem, że jest bogatsza. Ano cóż, trudno. Niejedno rozczarowanie musi człowiek przeżyć. Zgasiłem światło, starannie zamknąłem drzwi i poszedłem prosto na dworzec. Nie spieszyłem się. Wiedziałem, że najwcześniej dopiero na drugi dzień odnajdą trupa. Przed odejściem dokładnie wytarłem w całym mieszkaniu odciski moich palców. W Bydgoszczy nikt mnie nie zna, z Heleną nikt mnie nie widział na mieście. Nie potrzebowałem się obawiać.
Spędziłem w Zakopanem bardzo przyjemne dwa miesiące. Poznałem wielu interesujących ludzi, miałem parę przygód miłosnych. A kiedy znudziły mnie góry, pojechałem do Krakowa, gdzie zamordowałem starego adwokata, Aleksandra Wigórskiego. Dureń uwierzył, że ja jestem specjalistą od prawa międzynarodowego. Zaprosił mnie do siebie, żeby mi pokazać jakieś cenne prace z tego zakresu. Kiedy odwrócił się do szafy z książkami, uderzyłem go młotkiem w tył głowy. Zabiłem go na miejscu. Nie męczył się. Dla takiego starego to nawet lepiej. Po co ma gnić miesiącami w szpitalu. Znalazłem dwieście pięćdziesiąt dolarów w złocie, trochę złotych wyrobów i dwa piękne pierścionki z brylantami. Jeden cztery karaty czystej wody, drugi trochę większy, ale cytrynka. Niewielkie to rzeczy, ale zawsze coś.
Potem miałem dłuższą przerwę, prawie półtora roku. Na wiosnę 1956 zabiłem Kazimierczyka. Taki sklepikarz z Gdyni, mały, chudy, nic ciekawego. Zaprosił mnie do siebie. Chciał się pochwalić swoim zbiorem starych monet. Przyszedłem trochę wcześniej. Właśnie miał zamiar się kąpać. Wyszedł do mnie w szlafroku. Wanna była już gotowa. No to wsadziłem go do wanny i potrzymałem chwilę pod wodą. Utopił się. Nie przypuszczałem, że znajdę u niego tyle forsy. Dwa tysiące dolarów, tysiąc franków szwajcarskich i dwadzieścia tysięcy złotych. Oczywiście wszystko zabrałem.
Spędziłem cudownie lato na Wybrzeżu. Pogoda nawet była niezła. Poznałem kilka pierwszorzędnych dziewuszek, z którymi bawiłem się bardzo przyjemnie. Grand Hotel w Sopocie jest zupełnie przyzwoity.
Właściwie do wszystkiego można się przyzwyczaić, do zabijania także. Ja się nie tylko przyzwyczaiłem, ale nawet do pewnego stopnia wpadłem w nałóg. Trudno mi żyć bez zabijania, czegoś mi brak. Kolejną moją ofiarą była Eugenia Wichrzycka. To się stało na jesieni 1957 roku w Poznaniu. Bardzo ponętna, cudownie robiła striptiz. Ale nie mogłem się od niej odczepić. Była straszliwie natrętna. Wsypałem jej do zupy trochę cyjanku potasu. Banalny sposób, ale bardzo skuteczny. Znalazłem przy niej tylko pięćset złotych, nawet nie wziąłem.
Po tej historii z Eugenią miałem dość dużą przerwę. Właściwie nie wiem dlaczego. Po prostu jakoś źle się czułem, nic mi się nie chciało. Dopiero w lecie 1959 roku zabiłem we Wrocławiu ginekologa, Mieczysława Górczaka. Przeczuwałem, że jest to człowiek dość zamożny i nie omyliłem się. Trzydzieści tysięcy złotych gotówką, a prócz tego trochę obcej waluty, złota i biżuterii. Byłem zadowolony. Wszystko poszło dosyć gładko. Obiecałem mu załatwić pewną sprawę w ministerstwie w Warszawie. Zaprosił mnie do siebie na kawę. Kiedy usiadł przy biurku, aby napisać list do jednego ze swoich przyjaciół w Warszawie, uderzyłem go marmurowym przyciskiem w głowę. Uderzenie było wystarczająco mocne i celne.
Nie wiem właściwie, po co ja to wszystko piszę? W mojej sytuacji nie powinno się tego robić, ale coś mnie korci, żeby się z kimś podzielić moimi wspomnieniami. Nie mogę przecież z nikim na ten temat rozmawiać. A zresztą mógłbym zapomnieć, jak to było. Przecież to jeszcze nie koniec. Jeszcze dużo lat przede mną, jeszcze bardzo wielu ludzi zabiję.
Teraz jadę do Warszawy wykończyć tego drania Gernera. W tym wypadku to nie jest chęć zdobycia pieniędzy, to jest zemsta, a zemsta, jak wiadomo, jest rozkoszą bogów. Nie wiem jeszcze, czy Gernera otruję, zastrzelę czy uduszę. Nie jestem zdecydowany, zastanowię się nad tym w pociągu. Będę miał dość czasu…”
Wroński skończył czytać i przez chwilę w milczeniu przewracał zatłuszczone kartki starego brulionu. Był zupełnie oszołomiony. Spytał:
– Gdzieś ty to znalazł?
Andrzej uśmiechnął się.
– Mówiłem ci przecież, że w hotelu w Augustowie. Położyłem magnetofon na szafie i nagle poczułem pod palcami jakiś zeszyt. Ciekawe, co?
– Czy wiesz, że Gerner już został zamordowany?
Rowicki podskoczył na krześle.
– Niemożliwe!
W tej chwili przez uchylone drzwi wsunęła się zaondulowana głowa młodziutkiej blondynki.
– Panie Andrzeju, naczelny pana wzywa, ale już, piorunem!
Wroński został sam. Sięgnął ręką po telefon i połączył się z Komendą Główną.
Downar, dowiedziawszy się, o co chodzi, krzyknął:
– Przyjeżdżaj natychmiast! Jeśli chcesz, przyślę po ciebie wóz.
– Nie, nie trzeba. Złapię taksówkę. Będzie prędzej.
W taksówce Wroński raz jeszcze przeczytał niesamowity pamiętnik mordercy. Było to coś tak nieprawdopodobnego, że wprost trudno było uwierzyć. Gdyby nie śmierć Gernera, można by przypuszczać, że opowieść o zbrodniach wylęgła się w głowie jakiegoś grafomana.
Wroński tak był pogrążony w rozmyślaniach, że nie zauważył nawet, kiedy przyjechał do komendy. Przepustka już była gotowa. Nie tracąc czasu, pobiegł na górę.
Downar czekał na niego niecierpliwie.
– Co ty mi za rewelacje opowiadasz? – spytał.
– Masz, czytaj.
Downar wziął do ręki zniszczony brulion i obejrzał go uważnie.
– Nabierasz mnie na jakiś kawał?
– Coś ty zwariował! – krzyknął Wroński. – Akurat w głowie mi teraz kawały. Mój kolega redakcyjny pojechał na reportaż do Augustowa i znalazł to na szafie w hotelu. No, czytaj.
Downar zaczął czytać. W miarę jak przewracał brudne kartki, twarz mu spoważniała. Kiedy skończył, gwizdnął przez zęby i spojrzał na Wrońskiego.
– A wiesz, że to fantastyczna historia.
– I mnie się tak wydaje.
– I