– Nie wątpisz chyba, że Paweł umie – odpowiedziała Joanna.
– Może i umie, nie wiem. W każdym razie jakbym tak ja miał się operować, to wolałbym, żeby mi to zrobił kto inny, ktoś nieprzeznaczony do wyższych celów.
Rawicki jeszcze coś mówił. Paweł już nie słuchał. Odwrócił się i szedł korytarzem wolnym, ociężałym krokiem. Ogarnęło go zupełne zniechęcenie. Miał tego wszystkiego dosyć. Najchętniej rzuciłby operacje, pacjentów, całą klinikę i wyjechał gdzieś na głuchą wieś, gdzie nikt by go nie znał i gdzie nikt by nie wiedział, że on jest chirurgiem. Co to byłaby za rozkosz móc przez jakiś czas nie operować, nie myśleć i nie mówić o chorobach i o medycynie. Bo nawet jeżeli wyjeżdżał na urlop, co ostatnio zdarzało mu się coraz rzadziej, to natychmiast spotykał znajomych i przyjaciół, którzy uważali za swój obowiązek rozmawiać z nim o najnowszych zdobyczach wiedzy lekarskiej, wypytywali o operacje, skarżyli się na swe dolegliwości.
W Zakopanem czy nad morzem żył w dalszym ciągu w kręgu tych samych zagadnień i właściwie czuł się nieomal tak, jakby nie opuszczał kliniki.
– Panie doktorze.
Drgnął i odwrócił się.
– Czekają na pana na sali operacyjnej.
– Dobrze. Już idę.
Tym razem asystował mu Kalinowski, młody, świeżo upieczony lekarz.
– Dzień dobry, panie Tadeuszu – powiedział Paweł, siląc się na swobodny, beztroski ton.
Pacjent leżał już na stole operacyjnym. Był to dwudziestoparoletni chłopak, dobrze zapowiadający się bokser w wadze półciężkiej. Operacja pęcherzyka żółciowego. Wcześnie rozwinięta kamica.
– Gotowe do narkozy?
– Gotowe.
Paweł przez chwilę przyglądał się muskularnemu ciału młodego atlety. Gdzieś głęboko na samym dnie podświadomie zrodził się niepokój. A jeżeli znowu… Poczuł na sobie wyczekujący wzrok Kalinowskiego. Zbyt energicznie pochwycił lancet.
Teraz już nie ma czasu na wahanie, niepokoje, wątpliwości. Padają słowa szybkie i twarde, jak ostrze chirurgicznego noża. Ludzie pochyleni nad operacyjnym stołem pracują z precyzją maszyny. Ani jednego zbędnego gestu, ani jednego niepotrzebnego spojrzenia. Raz puszczony w ruch mechanizm do krajania ludzi działa nieomylnie.
Paweł skończył w rekordowym czasie i odetchnął z ulgą. Operacja udała mu się znakomicie. Czuł, że słowa uznania wypowiadane przez asystujących mu ludzi są szczere. To była rzeczywiście dobra robota. W jednej chwili opuściło go zniechęcenie, niepokój, apatia. Znowu poczuł się sobą, odzyskał wiarę we własne siły. Zapomniał o Warzyckim, który nie dalej jak wczoraj, leżał tu na tym stole. Na korytarzu podeszła do niego Joanna.
– No i jak? Jak ci poszło z tym bokserem?
– Znakomicie. Wygrałem pierwszą rundę.
– Ale mecz jeszcze nieskończony.
Spojrzał na nią uważnie.
– Co masz na myśli?
– Nic. Tak sobie zażartowałam.
– Masz rację – powiedział poważniejąc. – Dopóki pacjent nie wyjdzie ze szpitala, mecz trwa.
– Czekają tu rodzice tego chłopca. Pomów z nimi chwilę. Uspokój ich.
Stary Bartosik był ślusarzem. Miał duże, siwiejące wąsy i niebieskie oczy o łagodnym spojrzeniu. Zmieszał się trochę na widok lekarza w białym fartuchu. Ukłonił się niezgrabnie i powiedział:
– Bo my proszę pana doktora, w sprawie naszego chłopaka.
– To nasz jedyny syn – dodała, jakby się usprawiedliwiając, Bartosikowa, drobna, chuda kobieta ze zniszczonymi rękami i smutną, pożółkłą twarzą.
Paweł uśmiechnął się przyjaźnie.
– Wszystko w porządku. Mogą państwo być zupełnie spokojni. Za dwa, trzy tygodnie syn wróci do domu.
– Można mu przynieść, panie doktorze, coś do jedzenia? – spytała Bartosikowa. – Sąsiadka przywiozła wczoraj ze wsi parę kilo boczku. Piękny boczek. Mogłabym przynieść Stasiowi. Niechby się biedaczysko wzmocnił po tej operacji.
Paweł opanował drżenie warg i potrząsnął głową.
– Na razie choremu nic nie wolno dawać do jedzenia. Musi być na ścisłej diecie. Mógłby umrzeć, gdyby się teraz najadł boczku.
– A co, nie mówiłem ci, matka? – mruknął Bartosik, spoglądając gniewnie na żonę. – Po operacji jedzenie musi być delikatne.
– Chciałam… – szepnęła zawstydzona. – Chciałam, żeby się Stasio wzmocnił.
– Jeszcze przez parę miesięcy po wyjściu ze szpitala będzie musiał być na diecie. Nie wolno jeść nic ciężkostrawnego.
– Bo gdyby Stasiowi było coś potrzeba, panie doktorze, to my przecie…
Bartosik pociągnął żonę za rękę.
– No chodźmy, matka, chodźmy. Nie przeszkadzajmy panu doktorowi.
Paweł serdecznie pożegnał rodziców młodego boksera. Raz jeszcze zapewnił ich, że Staszek czuje się dobrze i odprowadził ich do drzwi. Ten wąsaty rzemieślnik, przypominający rysunki Kostrzewskiego, i jego zahukana, nieśmiała żona, zrobili na nim bardzo miłe wrażenie.
Tego dnia Paweł już więcej nie operował. Był zadowolony. Nie chciał się do tego przyznać, ale ostatnie dwa śmiertelne wypadki, a specjalnie niczym nieusprawiedliwiony, nagły zgon Warzyckiego, wywarły na nim tak przygnębiające wrażenie, że z pewnym niepokojem wchodził do sali operacyjnej. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest to stan przejściowy,