Kiedy skończył, przeszedł do folderu „moje dokumenty” i otworzył plik, który utworzył mniej więcej rok wcześniej. Nazwał go Przegródka Lisbeth. Nie miał pojęcia, czy wciąż włamywała się do jego komputera i czy w ogóle interesowała się jego pracą. Nadzieja, że tak jest, nie chciała go opuścić. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien napisać do niej kilku słów. Problem polegał oczywiście na tym, że nie wiedział co.
Długie, osobiste wiadomości nie wchodziły w grę – tylko poczułaby się zażenowana. Powinien to raczej być krótki, trochę zagadkowy komunikat. Zapisał w pliku jedno pytanie.
Co powinniśmy myśleć o sztucznej inteligencji Fransa Baldera?
Potem wstał i zapatrzył się na szalejącą za oknem śnieżycę.
Rozdział 4
20 listopada
EDWIN NEEDHAM, czy też Ed the Ned, jak go czasem nazywano, nie był najlepiej zarabiającym specjalistą do spraw bezpieczeństwa IT w Stanach Zjednoczonych. Możliwe jednak, że najlepszym i najbardziej dumnym. Jego ojciec Sammy był pożałowania godnym łajdakiem, alkoholikiem i narwańcem. Od czasu do czasu podłapywał jakąś przypadkową robotę w porcie. Najczęściej jednak dawał w długą i szedł w ostre tango, a jego eskapady nierzadko kończyły się w areszcie albo na pogotowiu, co oczywiście dla nikogo nie było zbyt przyjemne.
A mimo to okresy, kiedy pił, były dla jego rodziny najprzyjemniejsze. Kiedy nie było go w domu, mogli odetchnąć, a mama Rita przytulała dzieci i mówiła, że wszystko będzie dobrze. Pomijając te chwile, ich dom w ogóle nie zasługiwał na miano rodzinnego. Mieszkali w Dorchester, w Bostonie. Kiedy ojciec zaszczycał ich swoją obecnością, najczęściej zaczynał się pastwić nad matką. Mógł ją bić godzinami i zdarzało się, że całe dnie spędzała zamknięta w toalecie. Siedziała tam, trzęsła się i szlochała.
Kiedy obrywała najgorzej, wymiotowała krwią. Nikt nie był specjalnie zaskoczony, kiedy w wieku zaledwie czterdziestu sześciu lat umarła z powodu krwotoku wewnętrznego. Ani kiedy starsza siostra Eda zaczęła palić crack. A już na pewno nie wtedy, gdy po śmierci mamy przez długi czas groziła im utrata dachu nad głową.
Po takim dzieciństwie Ed miał gwarancję, że jego życie będzie burzliwe. Jako nastolatek należał do gangu, który nazywał się The Fuckers i siał postrach w całym Dorchester. Jego członkowie walczyli z innymi gangami, kradli i napadali na sklepy spożywcze. Najlepszy przyjaciel Eda, niejaki Daniel Gottfried, został powieszony na rzeźnickim haku i zaszlachtowany maczetą. W wieku kilkunastu lat Ed znalazł się na skraju przepaści.
W jego wyglądzie było coś tępego i brutalnego, a wrażenie to jeszcze pogłębiał fakt, że nigdy się nie uśmiechał i brakowało mu dwóch górnych zębów. Był dobrze zbudowany, wysoki i niczego się nie bał. Na twarzy przeważnie miał ślady walki – albo po przepychankach z ojcem, albo po bójkach z innymi gangami. Większość nauczycieli panicznie się go bała. Wszyscy byli przekonani, że skończy w więzieniu albo z kulką w głowie. Znaleźli się jednak ludzie, którzy się nim zajęli – prawdopodobnie dostrzegli w jego błękitnych płonących oczach coś więcej niż tylko agresję i skłonność do przemocy.
Miał nieposkromiony instynkt odkrywcy, energię, dzięki której był w stanie połknąć książkę z taką samą pasją, z jaką dewastował siedzenia w autobusie. Często zwlekał z powrotem do domu. Chętnie przesiadywał w tak zwanym pokoju technicznym, w którym stało kilka szkolnych pecetów. Mógł siedzieć przy nich godzinami. Nauczyciel fizyki, facet o szwedzko brzmiącym nazwisku Larson, zauważył, że świetnie sobie radzi z komputerami, i po małym dochodzeniu, w które włączyły się organy opieki społecznej, przyznano mu stypendium. Dzięki temu mógł się przenieść do szkoły, której uczniowie mieli trochę większe ambicje.
Zaczął osiągać wspaniałe wyniki, dostawał kolejne stypendia i wyróżnienia, aż w końcu – co, jeśli wziąć pod uwagę jego start, stanowiło swego rodzaju cud – rozpoczął studia na wydziale Electrical Engineering and Computer Science na MIT w Massachusetts. Napisał doktorat na temat wybranych obaw związanych z nowymi asymetrycznymi algorytmami kryptograficznymi, takimi jak RSA. Przez jakiś czas pracował na wysokich stanowiskach w Microsofcie i Cisco, a potem został zwerbowany przez NSA, Agencję Bezpieczeństwa Narodowego, z siedzibą w Fort Meade w stanie Maryland.
Na dobrą sprawę w jego życiorysie było kilka plam, które sprawiały, że niekoniecznie był dla tej instytucji wymarzonym pracownikiem. Nie chodziło tylko o przynależność do gangu. W college’u palił sporo trawki i pociągały go idee socjalistyczne, a nawet anarchistyczne. Poza tym, kiedy był pełnoletni, dwa razy aresztowano go za pobicie, ale chodziło o takie drobiazgi jak bójka w knajpie. Wciąż miał też wybuchowy charakter, łatwo się denerwował i ci, którzy go znali, woleli nie deptać mu po odciskach.
Ale w NSA dostrzeżono jego inne zalety, zwłaszcza że była to jesień 2001 roku. Amerykańskie służby wywiadowcze desperacko potrzebowały informatyków. Zatrudniały właściwie wszystkich. W następnych latach nikt nie kwestionował jego lojalności ani patriotyzmu, a jeśli nawet komuś przyszło to do głowy, to i tak inne jego zalety zawsze przeważały.
Był nie tylko wyjątkowo uzdolniony. Był jakby opętany, maniakalnie wręcz dokładny i porażająco skuteczny, które to cechy były bardzo pożądane u kogoś, kto miał czuwać nad bezpieczeństwem informatycznym jednej z najbardziej tajnych amerykańskich agencji. Żaden skurwiel nie będzie w stanie złamać jego systemów. Dla niego była to sprawa osobista. W Fort Meade szybko stał się niezastąpiony. Wciąż ustawiały się kolejki ludzi chcących coś z nim skonsultować. Wielu panicznie się go bało, bo nie wahał się jeździć po współpracownikach bez żadnego umiaru. Raz posłał nawet do diabła samego szefa NSA, legendarnego admirała Charlesa O’Connora.
„Lepiej zajmij się czymś, co jesteś w stanie ogarnąć tym swoim umysłem!” – wrzasnął, kiedy admirał próbował przedstawić mu krytyczne uwagi dotyczące jego pracy.
Ale Charles O’Connor i inni tolerowali jego zachowanie. Wiedzieli, że słusznie krzyczy i się awanturuje – dlatego że ludzie lekceważyli procedury bezpieczeństwa albo dlatego że wypowiadali się na tematy, o których nie mieli pojęcia. On sam nigdy nie mieszał się w pracę wywiadu, choć dzięki swoim uprawnieniom miał w nią praktycznie nieograniczony wgląd. Sama instytucja znalazła się pod ostrzałem wściekłej krytyki. Oburzeni przedstawiciele prawicy i lewicy uważali, że jest złem wcielonym i orwellowskim Wielkim Bratem. Ed uważał, że organizacja może sobie robić, co jej się żywnie podoba, o ile tylko trzymano się jego zaleceń. Wciąż jeszcze nie założył rodziny, więc mieszkał w biurze.
Polegano na nim i choć kilka razy go skontrolowano, nigdy nie znaleziono niczego, co można by mu było zarzucić, może poza kilkoma solidnymi popijawami, podczas których ostatnimi czasy zaczynał się rozklejać i zwierzał się z tego, co go w życiu spotkało. Nie znaleziono jednak niczego, co świadczyłoby o tym, że opowiadał osobom postronnym, gdzie pracuje. Jeśli o to chodzi, milczał jak grób, a jeśli ktoś przypadkowy naciskał i chciał wiedzieć, czym się zajmuje, zawsze powtarzał te same dobrze wyuczone kłamstwa, które potwierdzały to, co można było znaleźć w sieci i bazach danych.
Został najwyższym szefem bezpieczeństwa w siedzibie organizacji, a jego awans nie był ani kwestią przypadku, ani intryg czy machinacji. Wywrócił wszystko do góry nogami, tak żeby znów nie pojawił się żaden nowy demaskator, od którego mogliby dostać po mordzie. Razem ze swoim zespołem pod każdym względem zaostrzył wewnętrzny nadzór. Podczas niezliczonych nocy spędzonych w pracy stworzyli coś, co Ed nazywał nieprzeniknionym