Ale najgorsze jest to, że uciekając z domu, sam w końcu wepchnąłem swoją żonę z powrotem pod władzę Potwora. Męża nie było, a mamusia – zawsze. Zawsze gotowa, zawsze chętna do okazania, jak bardzo się poświęca, ile dla niej robi, narzucająca się namolnie ze swoją nadopiekuńczością. Przez całe dzieciństwo nie miała dla córki czasu, Magda wychowywała się w świetlicach i na stołówkach, typowe peerelowskie dziecko z kluczem na szyi – a teraz, nagle, kiedy córka oznajmiła twardo, że kocha i jest kochana, wychodzi za mąż, wyprowadza się i już, powiedziałam i już, czy ci się to podoba, czy nie, i kiedy jeszcze się okazało, że w bezpośrednich starciach córka przestała ulegać emocjonalnemu szantażowi matki i konsekwentnie staje po stronie męża, teraz stara okazała się najbardziej kochającą matką na świecie, która w środku nocy przyjdzie na każde wezwanie i bez wezwania też, odejmie sobie od ust i objedzie wszystkie co do jednego sklepy meblowe w Warszawie, żeby wybrać dla wnuczki to właśnie jedyne, idealne, najlepsze łóżeczko, jakie tylko można znaleźć. Potwór postawił sobie zadanie, że, choćby miało to trwać latami, odzyska kontrolę nad Magdą – i Potwór swego dopiął. Z pomocą moją i Nusi. „No, przy dziecku Madzia przecież musi mieć pomoc, a ty jej nie pomożesz, zwłaszcza że musisz pracować”. Trudno było zaprzeczyć. A jeszcze trudniej było się jej pozbyć, kiedy już zaczęła przychodzić. Im bardziej panoszyła się w naszym domu, tym bardziej ja się wycofywałem, uciekałem w chałtury, doktorat i służbowe wyjazdy, im bardziej się wycofywałem, tym dawałem jej silniejszy powód do narzucania się z pomocą i tym więcej czasu, żeby mogła dzień po dniu mozolnie nakręcać Magdę przeciwko mnie. Tak samo jak potem Magda nakręciła przeciwko mnie naszą córkę.
Swoją drogą, co ja chcę od Potwora, że zmuszała nas, byśmy byli publicznością w jej wojnach z ojcem, ja przecież też potrzebuję publiczności, choćby nawet zmyślonej. Muszę do kogoś gadać, no więc gadam do was – sam nic z tego wszystkiego nie zrozumiem, ale wy, moje audytorium, zrozumiecie, choć wiem doskonale, że was nie ma, że gadam w pustkę, w mroźną pustkę, w którą wbija się ten pociąg. Jakby wszystko, co mówię, co myślę, mogło w niej zamarznąć i pozostać dla nieznanych archeologów. Jak ten myśliwy, o którym kilka dni temu czytałem w gazecie, zwrócony światu przez alpejski lodowiec po trzech tysiącach lat.
Jak to możliwe, że kochasz kobietę i jesteś dla niej gotów na wszystko, a piętnaście lat później zostaje z tego tylko fizyczny wstręt, nienawiść i góra wzajemnych pretensji? Na to pytanie jest odpowiedź, ale jej udzielenie wymaga właśnie piętnastu lat. Właściwie, żeby być ścisłym, siedemnastu. Komu innemu może by zajęło mniej, ale ja nigdy nie umiałem nawet przed samym sobą postawić sprawy jasno, powiedzieć sobie, jak przystało na mężczyznę: jest tak i tak, a wyjście tylko tędy albo tędy i trzeba się na coś zdecydować. Nigdy w życiu nie byłem do tego zdolny. Jeśli sytuacja robi się napięta, to lepiej rozładować ją żartem, komplementem, zmienić temat. Nie myślmy na razie o problemach, byle nie dziś. Jutro. Kiedyś. Może coś się samo z siebie naprawi. Przez wszystkie te lata nie podjąłem żadnej decyzji. Wszystkie podjęły się same, ja tylko dostosowywałem się do sytuacji i póki to było możliwe, robiłem, co mogłem, żeby się nie wydało. A było możliwe bardzo długo.
Między innymi właśnie dzięki temu, że stworzyłem sobie tak duże możliwości ucieczki. A szczerze mówiąc, udało mi się to przez czysty przypadek. Nie jest tak, żebym nienawidził swojej pracy, po prostu zawsze była mi ona kompletnie obojętna. Zdałem maturę i uświadomiłem sobie, że właściwie nie mam żadnych sprecyzowanych zainteresowań ani planów. O historii czy literaturze, na które zwykle się w takiej sytuacji zdaje, w moim wypadku nie mogło być mowy – już do końca życia byłbym wtedy tylko synem swojego ojca, stale by mnie z nim porównywano, i wiadomo, na czyją korzyść. Nauki ścisłe, medycyna czy politechnika nie ciągnęły mnie w najmniejszym stopniu. Poza tym czułem mdłości na myśl, ile trzeba tam wkuwać. Języki obce wchodziły mi opornie, greka czy łacina nudziły śmiertelnie… Chwilę zastanawiałem się nad prawem, gdybym wiedział, że tak się w kraju pozmienia, może bym się zdecydował, ale nie mnie jednemu nie przyszło do głowy, że dożyję końca przodującego ustroju. A na studia iść było trzeba, wojsko wisiało nad karkiem, no i rodzice – po prostu nie wyobrażali sobie, że mógłbym być pierwszym od pokoleń dziedzicem nazwiska bez dyplomu.
I akurat otworzyli na uniwerku wydział zarządzanie. Nie wzbudzał entuzjazmu, mało kto się tam wybierał, mówiono, że ma kształcić kadry, które będą zarządzać socjalizmem „po nowemu”, bo że po staremu się dłużej nie da, to już wtedy wiedzieli – chociaż na czym by miało polegać to „nowe”, nikt jeszcze nie miał bladego pojęcia. Egzamin był łatwy, ekonomia wydała mi się nauką na tyle luźną i niepoważną, że byle opanować żargon, da się studiować i dziesięć lat. No i trudno było o dziedzinę, w której mniej by mi groziło zderzenie się z legendą ojca, niż „zarządzanie”. Ojciec nie miał zielonego pojęcia o zarządzaniu nawet własną garderobą, bez mamy nie wiedział, w której szufladzie ma czyste gacie, a w której podkoszulki, to wszystko w domu należało do niej, wiecznie zaganianej, ciągle coś szorującej albo pichcącej, wyliczającej na karteczce domowe wydatki. Wpływ ojca na dom ograniczał się do oddawania jej każdego zarobionego grosza – odkąd mniej więcej zacząłem się w tym orientować, nie mogłem wyjść z podziwu, jak jej się udawało utrzymać nas wszystkich za honoraria opozycyjnego pisarza i eseisty. Bez matki ojciec nie umiał sobie nawet ugotować herbaty. Siedział po uszy w sporach z Teilhardem de Chardinem, Sartre'em czy Dmowskim, w historii emigracji, szansach Mikołajczyka i jakichś innych abstrakcjach, o których pies z kulawą nogą już dziś nie pamięta. A dla odprężenia opowiadał mi o Guzmanie de Alfarache i panu Hyde. Więc naprawdę o wyborze przeze mnie studiów zadecydowały wyłącznie te sprawy, nie było w nim cienia kalkulacji. A potem okazało się, że zupełnie przypadkiem obstawiłem bodaj najlepszy los na loterii i że specjalizacja, którą ostatecznie sobie wybrałem, za parę lat zacznie się z angielska nazywać „pijarem”, i w dobie transformacji ustrojowej okaże się mieć wielką przyszłość.
Nie mam talentu do pijaru, jak zresztą do niczego w ogóle, to znaczy myślę o tej pomysłowości, jak tu zawsze przedstawić sprawę w korzystnym świetle. Kiedy Artur zaczynał jako człowiek od promocji w prywatnym wydawnictwie i jakiś krytyk powiedział o ich książce: „Szekspir to nie jest”, to Artur jakby nigdy nic potrafił walnąć na skrzydełko: „Znany krytyk X porównywał autora tej powieści z Szekspirem”. Ja po prostu zająłem się tym, czego mnie uczyli. Że wybrałem taką a nie inną specjalizację to też był przypadek, nikt po prostu nie chciał tego robić, bo trzeba było dużo jeździć po Polsce, zwłaszcza jeśli badało się dużą firmę, a głównie takie skłonne były sobie fundować jakieś kapitalistyczne nowinki. A mnie to odpowiadało: dwa, trzy dni poza domem, nocowanie po hotelach. W ten sposób zostałem jednym z pierwszych w Polsce specjalistów od komunikacji wewnętrznej i kiedy