Wszystkie szkoły zmieniły się w szpitale. W naszej szkole numer siedemdziesiąt mieścił się armijny szpital polowy dla lekko rannych. Do niego przydzielono mamę. Mama nie chciała, żebym zostawał sam w domu, więc wyprosiła pozwolenie na zabieranie mnie z sobą. A kiedy nastąpił odwrót, pojechaliśmy tam, dokąd kierował się szpital.
Po kolejnym bombardowaniu wśród roztrzaskanych kamieni zobaczyłem kupkę książek, wziąłem jedną pod tytułem Życie zwierząt. Wielką, z ładnymi obrazkami. Całą noc nie spałem, czytałem i nie mogłem się oderwać… Pamiętam, że nie brałem książek wojennych, nie miałem już ochoty czytać o wojnie. Za to o zwierzętach, o ptakach – tak.
W listopadzie czterdziestego pierwszego… Komendant szpitala kazał mi wydać mundur, co prawda trzeba było koniecznie go skrócić. A butów dla mnie szukali przez cały miesiąc. Zostałem więc wychowankiem szpitala. Żołnierzem. Co robiłem? Same bandaże mogły przyprawić o obłęd. Zawsze ich brakowało. Trzeba je było prać, suszyć, zwijać. Niech pani spróbuje zwinąć tysiąc sztuk dziennie! A ja nauczyłem się to robić jeszcze szybciej niż dorośli. Sprytnie zrobiłem też pierwszego skręta… Kiedy skończyłem dwanaście lat, starszyna z uśmiechem wręczył mi paczkę machorki, jako pełnoprawnemu żołnierzowi. Popalałem sobie… Po kryjomu, w tajemnicy przed mamą… Oczywiście żeby samemu sobie wydać się dorosłym. No cóż, było strasznie… Z trudem przyzwyczaiłem się do krwi. Bałem się poparzonych. Z czarnymi twarzami…
Kiedy Niemcy zbombardowali wagony z solą i parafiną, to i jedno, i drugie zostało zużyte. Sól dostali kucharze, a ja parafinę. Zdobywałem teraz specjalność, nieprzewidzianą przez żadne regulaminy wojskowe – robiłem świece. To było gorsze niż bandaże! Musiałem zadbać o to, żeby świece długo się paliły, bo używano ich podczas bombardowań, kiedy nie było prądu. Lekarze nie przerywali przecież operacji ani kiedy leciały bomby, ani podczas ostrzału artyleryjskiego. Nocą tylko zasłaniali okna. Prześcieradłami, kołdrami.
Mama płakała, ale ja mimo wszystko marzyłem o ucieczce na wojnę. Nie wierzyłem w to, że mogę zostać zabity. Pojechaliśmy kiedyś po chleb… Ledwieśmy ruszyli, zaczął się ostrzał. Strzelano z moździerzy. Sierżant zginął, woźnica zginął, ja odniosłem kontuzję. Straciłem mowę, a kiedy po jakimś czasie ją odzyskałem, to mimo wszystko nadal się jąkałem. Nawet teraz się jąkam. Wszyscy się dziwili, że przeżyłem, ale ja czułem inaczej – jakże mogliby mnie zabić? Niby jak to – zabić? Przejechaliśmy ze szpitalem przez całą Białoruś. Przez Polskę… Nauczyłem się polskich słów…
W Warszawie… Wśród rannych trafił się Czech – puzonista opery praskiej! Komendant szpitala ucieszył się z tego i kiedy tamten już czuł się lepiej, poprosił go, żeby przeszedł się po salach i poszukał muzyków. Zebrała się znakomita orkiestra. Mnie nauczyli grać na altówce, a potem już sam nauczyłem się na gitarze. Graliśmy, a żołnierze płakali… Graliśmy wesołe piosenki…
Tak dojechaliśmy do Niemiec…
W zburzonej niemieckiej wiosce zobaczyłem leżący na ziemi rowerek dla dzieci. Ucieszyłem się. Wsiadłem i pojechałem. Świetnie mi szło! Przez całą wojnę nie widziałem ani jednej dziecięcej rzeczy. Zapomniałem o zabawkach, że coś takiego gdzieś istnieje…
Zapomniałem… Zapomniałem, bo wyrosłem na wojnie…
Na cmentarzu nieboszczycy leżeli na wierzchu… Jakby jeszcze raz ich zabili…
Wania Titow – 5 lat
Obecnie – meliorator
Czarne niebo…
Czarne grube samoloty… Dudnią nisko. Nad samą ziemią. To właśnie jest wojna. Jak ją pamiętam?… Pamiętam pojedyncze rozbłyski…
Bombardowano nas, a myśmy się chowali w sadzie pod starymi jabłoniami. Całą naszą piątką. Bo miałem jeszcze czterech braci, najstarszy miał dziesięć lat. To on nauczył nas, jak należy chować się przed samolotami – pod wielkimi jabłoniami, bo mają dużo liści. A mama zabierała nas do piwnicy. W piwnicy było strasznie. Mieszkały tam szczury z malutkimi świdrującymi oczkami. Te oczka płonęły w ciemnościach, płonęły nienaturalnym blaskiem. A szczury popiskiwały nocami. Bawiły się.
Kiedy niemieccy żołnierze weszli do domu, schowaliśmy się na piecu. Pod starymi szmatkami. Leżeliśmy z zamkniętymi oczami. Wtedy nie jest tak strasznie.
Niemcy spalili naszą wieś. Zbombardowali cmentarz wiejski. Ludzie tam pobiegli, nieboszczycy leżeli na wierzchu… Leżeli, jakby ich jeszcze raz zabito… Leżał tam nasz dziadek, który niedawno umarł. Znowu ich pochowaliśmy…
I podczas wojny, i po wojnie bawiliśmy się „w wojnę”. Kiedy znudziło nam się „w białych i czerwonych”, „w Czapajewa”, bawiliśmy się „w Rosjan i Niemców”. Walczyliśmy. Braliśmy do niewoli. Rozstrzeliwali. Chodziliśmy w hełmach – naszych i niemieckich, a było ich pełno, leżały wszędzie – w lesie, na polu. Nikt nie chciał być Niemcem, przez to dochodziło nawet do bójek. Bawiliśmy się w prawdziwych bunkrach i okopach. Biliśmy się na kije albo na pięści, a matki kręciły głowami. Nie podobało im się to. Płakały.
Dziwiliśmy się, bo przedtem, przed wojną, nigdy na nas za to nie krzyczały…
Zrozumiałem, że to naprawdę ojciec… Drżały mi kolana…
Lonia Chosieniewicz – 5 lat
Obecnie – konstruktor
W mojej pamięci pozostał kolor…
Miałem pięć lat, ale doskonale pamiętam… Dom dziadka – żółty, drewniany, a za płotem, na trawie – belki. Piasek, w którym się bawiliśmy, jak prasowany. Bielusieńki. Pamiętam jeszcze, jak mama nas z siostrzyczką prowadziła do fotografa w mieście i jak Ełłoczka płakała, a ja ją pocieszałem. To zdjęcie się zachowało, nasze jedyne zdjęcie sprzed wojny… Nie wiadomo, czemu zapamiętałem je w kolorze zielonym.
Potem wszystkie wspomnienia miały ciemne barwy… Bo te poprzednie były jasne, taka jasna akwarela, trawa bardzo zielona, bielusieńki piasek, żółty płot… A potem – wszystko ciemne: wynoszą mnie dokądś, krztuszę się dymem, nasze rzeczy są na ulicy, tobołki, krzesło, nie wiadomo czemu tylko jedno… Puste… Ludzie stoją koło niego i płaczą. Długo idziemy ulicami, ja trzymam się spódnicy mamy. Każdemu, kto z nami rozmawia, mama powtarza to samo: „Spalił się nasz dom”.
Nocowaliśmy w jakiejś bramie. Było mi zimno. Żeby się zagrzać, wsadziłem ręce do kieszeni maminej bluzki. Wyczuwałem tam coś zimnego. A to był klucz do naszego domu…
Nagle – nie ma mamy. Mama znika, zostają babcia i dziadek. Pojawia się mój przyjaciel Żenia Sawoczkin. Mam pięć lat, a on siedem. Uczy mnie czytać z książki braci Grimm. Babcia uczy mnie swoją metodą, można od niej dostać prztyczka w głowę: „Ej, ty!”. Żenia też mnie uczy, czyta książkę i pokazuje mi litery. Ale najbardziej lubię słuchać bajek, szczególnie kiedy opowiada babcia. Bo jej głos przypomina głos mamy. Kiedyś wieczorem przyszła ładna pani i przyniosła coś bardzo dobrego do jedzenia. Z jej słów domyśliłem się, że mama żyje i walczy tak samo jak tato. Krzyczałem uszczęśliwiony: „Mama niedługo wraca!”. Chciałem wybiec na dwór i podzielić się wiadomością z przyjacielem. Dostałem jednak pasem od babci. A dziadek stanął w mojej obronie. Kiedy położyli się spać, zebrałem wszystkie paski w domu i wrzuciłem za szafę.
Cały czas chce mi się jeść. Chodzimy z Żenią w zboże rosnące tuż za domami. Rozcieramy kłosy i żujemy ziarna. A pole