Byłem tylko spojrzeniem, tylko uszami, byłem obiektywną kamerą, byłem żywością nóg i rozkoszą oddychania wilgotnym i chłodnym powietrzem, portowymi i morskimi zapachami, skrzeczeniem mew i syren statków; byłem ręką ściskającą uchwyt torby podróżnej; byłem prostym, bezosobowym szczęściem biorącym się z siedzenia w kawiarni za szybą, patrzenia na ludzi na ulicy, słuchania bliskich głosów (…)
Od samego początku rozumiałem, że to jest miasto, którego potrzebowałem.
Tomkowi, mojemu ulubionemu człowiekowi.
Mateuszowi i Łukaszowi, moim mężczyznom.
Bom Dia!
Ta książka to opowieść o Lizbonie, a także o miłości. Próba oddania stanu ducha, który towarzyszy poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Zapis rozmów prowadzonych ze współautorką tej książki Martą Paixão, zbiór impresji i zdjęć będących stop-klatkami pamięci. To tylko fragmenty portugalskiej rzeczywistości. Jak się okazało, czterysta stron to zdecydowanie za mało na list miłosny.
Lizbona to jedyne miasto na świecie, za którym potrafię tęsknić jak za człowiekiem. Odkryłam ją dla siebie dziewięć lat temu podczas podróży, która zaskoczyła mnie samą. Wylądowałam w stolicy Portugalii i w odbiciach okien zobaczyłam zachwyt dziecka na twarzy trzydziestolatki. Zostawiłam przewodnik w hotelu i pozwoliłam sobie na chodzenie bez planu. Zaglądałam w przeróżne zakamarki, z perspektywy dzisiejszej wiedzy niekoniecznie bezpieczne dla turystów. Nie zobaczyłam rekomendowanych muzeów, nie odwiedziłam „najlepszych” restauracji i – o zgrozo – nie wsiadłam do słynnego tramwaju numer 28, który dzielnie pokonywał kolejne wzgórza. I co z tego? Wróciłam zachwycona! Miałam swoją Lizbonę.
To nie była podróż pod hasłem: must see. Słowo „musisz” wyeliminowałam na początku, dużo bardziej pociągające okazało się „możesz”. Pozwoliłam sobie na przesiadywanie godzinami w miejscach, w których czułam spokój, z pełną świadomością ograniczonego czasu, którego nie wystarczy na poznanie wszystkich atrakcji. Dotarło do mnie, że będąc wszędzie, jestem tak naprawdę nigdzie, w biegu. Zrozumiałam, że niewolnicze przywiązanie do przewodnika odbiera radość samodzielnego odkrywania – ludzi, miejsc, zapachów. Podczas tej podróży powiedziałam sobie: nie mam czasu na pośpiech! To zdanie okazało się uwalniające.
Opowieść o mieście podzieliłyśmy z Martą na osiem rozdziałów. Z każdym z nich czytelnik poszerza swoją perspektywę. Rozmawiamy o ludziach, których energię czuć na ulicach Lizbony, dyskutujemy o architekturze, języku, zabytkach. Mówimy też o niewidocznych przy pierwszym kontakcie różnicach pomiędzy Polakami a Portugalczykami. Zastanawiamy się, co przez lata wpływało na temperament mieszkańców najdalej na zachód wysuniętej części Europy. Opisujemy ich szczerą gościnność, inną jednak od tej, którą znamy z głośnego wydania włoskiego czy hiszpańskiego.
Esencją tej książki są ludzie, którzy podzielili się z nami swoją Lizboną. Apetyt na życie i portugalską kuchnię podsycają Janusz Andrasz i David Gaboriaud. Stolicę widzianą oczami mieszkańca pokazuje Sofia Coelho, a Gosia Furst mówi o tym, że w południowym raju można tęsknić za zapachem zgniłych liści. Lizbońska codzienność miesza się z metafizyką i światem sztuki. Reżyser Andrzej Jakimowski przybliża kulisy powstawania filmu Imagine, w którym nie raz pojawiają się dzwoniące na zakrętach tramwaje. Dzięki rysunkom i opowieści Shelly Ginenthal, Amerykanki od lat mieszkającej w stolicy Portugalii, można poczuć, że Lizbona ma w sobie coś z bajki. Nowy punkt widzenia dodaje kapitan Piotr Lipiński, który na Białe Miasto spogląda z kabiny pilota boeinga. Przed nami też wycieczka na wieś. Dominik Jasiński zabiera nas z Lizbony pod rozgwieżdżone niebo Alentejo na południu Portugalii, gdzie długim rozmowom towarzyszy pohukiwanie sów. Polski artysta zrealizował marzenie wielu lizbończyków o spokojnym domu z dala od zgiełku. To tam słowami malujemy miejskie i wiejskie krajobrazy.
Rozmowy dopełniają felietony, które pisałam w Portugalii i w Polsce. Są zapisem tego, co otwiera we mnie południe Europy. Ważną częścią tej książki są zdjęcia – czasem uzupełniają słowa, a czasem otwierają nowe historie. Są jak wstęp do kolejnych opowieści, na które być może przyjdzie jeszcze kiedyś pora. Przekopałam się przez archiwa z dziewięciu lat, dzięki czemu zobaczyłam, jak bardzo w tym czasie zmieniało się miasto.
Od początku tworzenia książki chciałyśmy, żeby Lizbona. Miasto, które przytula dała czytelnikom szansę na oswojenie języka portugalskiego. W rozdziale Szelest ulicy można przyswoić nowe słowa dzięki spolszczonej, uproszczonej wersji wymowy. Marta powiedziała, że spodziewa się linczu ze strony lingwistów za takie podejście do sprawy, ale ja będę jej usprawiedliwieniem. Odeszłyśmy od klasycznej transkrypcji fonetycznej, która w wielu przypadkach jest nie do odkodowania dla laika – chodziło nam o szybkie poznanie nowego języka, tu i teraz. Jak to określiła pani Paixão: „Niech każdy ma okazję poczuć portugalski w ustach”. Wielokrotnie przekonywała mnie, że to czysta fizyczna przyjemność.
Zgadzam się z nią. Portugalski ma w sobie wyjątkowo dużo czułości, a przy wymawianiu wielu słów usta układają się jak do pocałunku. Przyjęłyśmy zasadę, że portugalskie słowa zapisujemy kursywą. Obok nich, po sąsiedzku przedstawiamy najbliższy naszym uszom „spolszczony” zapis wymowy. Z pewnością nie jest to wersja idealna, ale taka, która pozwala na komunikację, a to ona jest najważniejsza.
Nasza książka jest zaprzeczeniem idei przewodnika, bo ten usztywnia. Podaje gotową listę, klasyfikuje, rozleniwia. Zamiast otwierać, zamyka oczy na to, czego nie pokazali nam inni. Dzielimy się swoimi ulubionymi miejscami i wrażeniami, ale przede wszystkim zachęcamy do tego, aby zaufać własnym stopom. Za cel postawiłyśmy sobie rozbudzenie ciekawości. To ona jest najlepszym przewodnikiem.
Lizbonę. Miasto, które przytula uznajcie za rodzaj podręcznej walizeczki, do której w dowolnej chwili można zajrzeć. Zostawiamy w niej przestrzeń na własne spostrzeżenia. Wszystko przechodzi przecież przez indywidualny filtr wrażliwości i doświadczeń. Miasto położone na siedmiu wzgórzach nagradza za uważność, zwolnijcie więc i zaczytajcie się – to stan podobny do zakochania.
Historia pewnej znajomości
Lubię to zdjęcie, bo jest na nim energia spotkania sprzed lat. Zero make-upu, rozwiane włosy i ten stan, kiedy człowiek uśmiecha się całym sobą. Wtedy nie wiedziałam, że przypadkowe spotkanie w Portugalii będzie początkiem kobiecej przyjaźni. Za nami Praia do Guincho.
Przez lata byłam dziewczyną z radia, gospodynią porannego programu, z którym wielu słuchaczy zaczynało dzień. Zapraszałam do studia gości – reżyserów, aktorów, autorów książek. Dzielili się ze słuchaczami swoim światem. Wspólnym mianownikiem tych spotkań była pasja, a rozmowa uchylała drzwi do cudzej codzienności. Kiedy antenowy czas pozostawiał niedosyt, relacje zawodowe niepostrzeżenie zamieniały się w prywatne spotkania. Te pozwalały zaspokoić ciekawość, nacieszyć się obecnością człowieka, od którego czułam dobrą energię. Podczas jednego z poranków poznałam Janusza Andrasza, autora przewodników po Lizbonie i Porto. Mówię na niego „Pan od Portugalii”, bo jest kopalnią wiedzy na jej temat. Stworzył portal luzomania.pl, na który zaglądam, ilekroć łapie mnie tęsknota za południem Europy. Po spotkaniu radiowym zaprosił mnie na domówkę. Przygotował portugalską kolację, na stole znalazły się między innymi moja ulubiona zupa caldo verde i pastéis de nata (powiedzenie, że to babeczki z budyniem, obrażałoby ten deser). Całość smakowała obłędnie. Jednak najważniejszym składnikiem menu okazali się ludzie.
Najciekawsze rozmowy jak zawsze przeniosły