Wielka armia podzieliła się na mniejsze grupy. W grupie Thora znalazło się dziesięć osób, dziesięć legionistów, jego przyjaciele i kilku innych, których nie znał. Na ich czele jechał jeden z wyższych rangą dowódców królewskiej armii, którego zwali Forgiem. Był wysoki, szczupły, o żylastej budowie ciała, skórze pokrytej bliznami, krótko przyciętych, siwych włosach i ciemnych, zapadniętych oczach. Armia dzieliła się na mniejsze oddziały, które odbijały we wszystkich kierunkach.
– Wasza grupa, za mną! – rozkazał dowódca, wskazując swym obuchem Thora i pozostałych, by podążyli za nim.
Usłuchali rozkazu i pojechali za Forgiem, zostawiając za sobą trzon ich armii. Thor obejrzał się i zauważył, że oddalili się na większą odległość niż pozostałe grupy. Zaczął zastanawiać się, dokąd prowadził ich dowódca, kiedy Forg krzyknął:
– Zajmiemy pozycję na flance McCloudów!
Thor i pozostali członkowie oddziału wymienili zaniepokojone i podekscytowane spojrzenia. Pogalopowali dalej i wkrótce armia MacGilów zniknęła im z oczu.
Znaleźli się na nieznanym terenie. Nie mogli dostrzec miasta. Thor zachował czujność, jednak po armii McClouda również nie było śladu.
W końcu Forg wstrzymał konia przed niewielkim wzniesieniem, w zagajniku utworzonym przez kilka drzew. Inni zatrzymali się tuż za nim.
Spojrzeli na Forga zastanawiając się, dlaczego się zatrzymał.
– Naszą misją jest tamten stołp – wyjaśnił Forg. – Jesteście młodymi wojownikami i chcemy oszczędzić wam prawdziwej bitwy. Zostaniecie na pozycji, kiedy nasza armia oswobodzi miasto i zmierzy się z McCloudami. Mało prawdopodobne, że żołnierze McClouda pojawią się tutaj, więc będziecie bezpieczni. Zajmijcie pozycje wokół budowli i nie opuszczajcie ich dopóki nie otrzymacie innego rozkazu. Teraz w drogę!
Forg pogonił kopniakiem swego wierzchowca i pogalopował w górę wzniesienia. Thor i reszta grupy podążyła za dowódcą. Jechali przez piaszczyste równiny, wzbijając tumany kurzu. Nigdzie jak okiem sięgnąć nie było nikogo. Thor poczuł rozczarowanie, że odsunięto go od bezpośredniej konfrontacji; przed czym ich tak chroniono?
Im dalej jechali, tym bardziej Thor czuł, że coś jest nie tak. Nie potrafił stwierdzić, co to takiego, jednak jego szósty zmysł ostrzegał go przed czymś.
Kiedy zbliżyli się do wierzchołka wzniesienia, na którym stał niewielki, pradawny stołp –wysoka, smukła, wyglądająca na opuszczoną wieżyczka – coś w Thorze kazało mu odwrócić się. Wówczas zobaczył Forga. Zdziwił się, że ten stopniowo wycofał się, pozostał w tyle, aż w końcu zawrócił i bez ostrzeżenia pognał konia i pogalopował w odwrotnym kierunku.
Thor nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Dlaczego Forg tak nagle ich opuścił? Krohn zakwilił tuż obok.
Kiedy właśnie uświadamiał sobie całe to zajście, jego grupa dotarła do wierzchołka, do antycznej budowli, nie spodziewając się niczego poza kolejnym pustkowiem.
Jednak ich niewielki oddział legionistów zmuszony został nagle do wstrzymania rumaków. Patrzyli w oniemieniu na roztaczający się przed nimi widok.
Przed nimi bowiem stała cała armia McClouda. Stała i czekała.
Wpadli wprost w pułapkę.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gwendolyn przemierzała pospiesznie wijące się uliczki Królewskiego Grodu, rozpychając na boki cisnące się pospólstwo. Akorth i Fulton szli zaraz za nią, dźwigając Godfreya. Zamierzała dotrzeć do uzdrowicielki w jak najkrótszym czasie. Godfrey nie mógł umrzeć, nie po tym wszystkim, przez co oboje przeszli, a już na pewno nie w taki sposób. Oczami wyobraźni widziała uśmiech samozadowolenia na twarzy Garetha, kiedy dotrą do niego wieści o śmierci Godfreya – i z całą stanowczością zamierzała nie dopuścić do tego. Żałowała jedynie, iż nie dotarła do niego wcześniej.
Minęła róg i weszła na miejski plac, nadzwyczajnie zatłoczony. Podniosła wzrok i zobaczyła Firtha nadal wiszącego na belce, z zaciśniętą na szyi pętlą, dyndającego na oczach wszystkich gapiów. Instynktownie odwróciła wzrok. Widok był ohydny i przypominał jej o nikczemności brata. Czuła, że nie zdoła uciec przed nim, gdziekolwiek się uda. Dziwne to było uczucie – jeszcze wczoraj rozmawiała z Firthem, a teraz wisiał przed nią martwy. Nie potrafiła wyzbyć się przeczucia, że śmierć coraz bardziej zacieśnia krąg wokół niej, że i po nią wkrótce przyjdzie.
Bardzo chciała odwrócić się i pójść inną drogą, lecz wiedziała, że droga przez plac prowadziła bezpośrednio do celu. Nie zamierzała ulec swym strachom; zmusiła się, by przejść pod szafotem, tuż obok wiszących zwłok. Wówczas stanął jej na drodze królewski kat, mężczyzna odziany w czarne szaty.
Najpierw pomyślała, że zamierzał również ją zabić – ten jednak oddał jej pokłon.
– Moja pani – powiedział uniżenie i schylił głowę z szacunkiem. – Nie otrzymałem jeszcze królewskiego rozkazu, co zrobić z ciałem. Nie pouczono mnie, czy przygotować odpowiedni pochówek, czy wrzucić do masowego grobu nędzarzy.
Gwen zatrzymała się, zdenerwowana tym, że to na jej barki spadła ta sprawa. Akorth i Fulton stanęli za nią. Podniosła oczy w górę, zmrużyła przed słońcem i spojrzała na dyndające ciało nie dalej niż o stopę od niej. Miała już ruszyć dalej i zignorować kata, kiedy nagle coś sobie uprzytomniła. Chciała sprawiedliwości w imieniu ojca.
– Wrzuć go razem z nędzarzami – powiedziała. – Bez tabliczki, bez pogrzebnego namaszczenia. Chcę by jego imię zostało wymazane ze stronic historii.
Ukłonił się na potwierdzenie, a Gwen poczuła niewielkie zadośćuczynienie. Jakby nie było, to on zabił jej ojca. Nienawidziła przemocy w każdej postaci, jednak nad Firthem nie uroniła ani jednej łzy. Czuła obecność ducha ojca przy sobie, bardziej niż kiedykolwiek i spokój, jaki z niego emanował.
– Jeszcze jedno – dodała, zatrzymując kata. – Zdejmij to ciało.
– Teraz, pani? – spytał kat. – Król wydał rozkaz, by wisiało tu po wieki.
Gwen potrzasnęła głową.
– Teraz – powtórzyła. – Król zmienił rozkaz – skłamała.
Kat ukłonił się i ruszył odciąć zwłoki z szafotu.
Gwen ponownie poczuła zadośćuczynienie. Nie miała wątpliwości, że Gareth sprawdza co chwilę przez swoje okno, czy Firth wisi na miejscu – usunięcie jego ciała z pewnością go zirytuje, przypomni mu, że nie zawsze sprawy potoczą się zgodnie z jego życzeniem.
Gwen miała już odejść, kiedy nagle usłyszała wyraźny pisk; zatrzymała się i odwróciła. Wysoko na belce szafotu ujrzała Estopheles. Gwen przyłożyła do oczu dłoń, by je osłonić przed słonecznym blaskiem, by sprawdzić, czy jej wzrok nie myli. Estopheles pisnęła ponownie i rozłożyła skrzydła, po czym złożyła je i siadła na belce.
Gwen czuła, że sokół niesie ze sobą ducha jej ojca. Jego dusza, wiecznie niespokojna, była teraz o krok bliżej pokoju.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł; zagwizdała i wyprostowała rękę. Estopheles sfrunęła z belki i wylądowała na nadgarstku Gwen. Ptak był ciężki, a jego szpony wbiły się w jej skórę.
– Leć do Thora – wyszeptała do sokoła. – Znajdź go na polu bitwy. Chroń go. Leć! – krzyknęła Gwen i podniosła rękę.
Estopheles zaczęła machać skrzydłami i wkrótce uniosła się wysoko