Godfrey uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Pragnąłem jedynie cię ostrzec – powiedział.
Gwen uśmiechnęła się.
– Uczyniłeś o wiele więcej.
Zbliżyli się do nich Elden, O’Connor, Conven i tuziny legionistów.
– Pani – odezwał się Elden. – Nasi ludzie walczyli dzisiaj mężnie. Ze smutkiem muszę jednak przyznać, że straciliśmy wielu spośród nich.
Gwen spojrzała ponad jego ramieniem i ujrzała zwłoki zaściełające Królewski Dwór. Były wśród nich tysiące McCloudów – lecz także tuziny rekrutów z Legionu. Zginęła nawet garstka Gwardzistów. Przywołało to bolesne wspomnienia czasu, gdy po raz ostatni jej miasto zostało najechane. Gwen trudno było na to patrzeć.
Odwróciła się i ujrzała tuzin McCloudów pojmanych, wciąż żywych, z opuszczonymi głowami i rękoma skrępowanymi za plecami.
– Co to za jedni? – spytała.
– Generałowie McCloudów – odrzekł Kendrick. – Pozostawiliśmy ich przy życiu. Jedynie oni przeżyli z całej armii. Co rozkażesz z nimi uczynić?
Gwendolyn zlustrowała ich uważnie, patrząc im w oczy. Żaden nie odwrócił dumnego, wyzywającego spojrzenia. Ich gęby były prymitywne, typowe dla McCloudów. Skrucha była im obca.
Gwen westchnęła. Niegdyś sądziła, że pokój jest w stanie rozwiązać wszystkie problemy, że jeśli tylko będzie wystarczająco dobra i łaskawa dla swych sąsiadów, jeśli okaże im wystarczająco dużo życzliwości, odpłacą jej i jej ludowi dobrocią.
Im dłużej jednak władała królestwem, tym wyraźniej dostrzegała, że inni poczytywali okresy pokoju za oznakę słabości, za coś, co należy wykorzystać. Cały jej wysiłek, by utrzymać pokój zaowocował tym: niespodziewanym atakiem. I to w Dzień Pielgrzymki, najświętszy dzień roku.
Gwendolyn czuła, że hartuje się w środku. Nie była już tak naiwna, nie pokładała takiej wiary w ludziach, jak niegdyś. Poczynała wierzyć coraz bardziej tylko w jedno: żelazne rządy.
Gdy Kendrick i pozostali spojrzeli na nią, Gwendolyn rzekła głośno:
– Zabijcie ich – powiedziała.
Otworzyli oczy szeroko z zaskoczenia. Malował się w nich szacunek. Najwyraźniej nie spodziewali się tego po swej władczyni, która dążyła zawsze do utrzymania pokoju.
– Nie przesłyszałem się, pani? – spytał Kendrick zdumionym głosem.
Gwendolyn skinęła głową.
– Nie – odparła. – Gdy skończycie, zbierzcie ich ciała i wyrzućcie je poza mury miasta.
Gwendolyn odwróciła się i ruszyła przez dziedziniec Królewskiego Dworu, a wtedy usłyszała za sobą krzyki McCloudów. Wzdrygnęła się wbrew sobie.
Gwen szła przez miasto, którego ulice zapełnione były trupami, lecz zarazem pełne radosnych okrzyków, muzyki i tanów. Tysiące ludzi tłoczyły się do swych domostw, powracając do miasta, jak gdyby nie zdarzyło się nic złego. Gdy Gwen im się przyglądała, w jej sercu wezbrała trwoga.
– Miasto jest znów nasze – powiedział Kendrick, zbliżając się do niej.
Gwendolyn pokręciła głową.
– Nie na długo.
Obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem.
– Co masz na myśli?
Zatrzymała się i zwróciła ku niemu.
– Widziałam przepowiednie – rzekła. – Pradawne pisma. Mówiłam z Argonem. Miałam sen. Czeka nas atak. Powrót tutaj był błędem. Musimy natychmiast wyprowadzić wszystkich.
Kendrick spojrzał na nią z pobladłą nagle twarzą, a Gwen westchnęła, lustrując wzrokiem swój lud.
– Lud mój nie zamierza jednak usłuchać.
Kendrick pokręcił głową.
– A co jeśli nie masz racji? – rzekł. – Co jeśli dopatrujesz się zbyt wiele w przepowiedniach? Mamy najświetniej walczącą armię na świecie. Nic nie dosięgnie naszych bram. McCloudowie nie żyją i nie mamy już żadnych wrogów w Kręgu. Tarcza jest w górze, jest mocna. Nadto mamy Ralibara, gdziekolwiek się podziewa. Nie masz się czego lękać. Nie mamy się czego lękać.
Gwendolyn potrząsnęła głową.
– To właśnie w takich chwilach należy się lękać najbardziej – odrzekła.
Kendrick westchnął.
– Pani, taki atak się nie powtórzy – powiedział. – Zaskoczyli nas w Dzień Pielgrzymki. Nigdy już nie pozostawimy Królewskiego Dworu niechronionego. To miasto jest fortecą. Przetrwało tysiące lat. Nie ma już nikogo, kto mógłby nas zwyciężyć.
– Mylisz się – powiedziała.
– Cóż, nawet jeśli w istocie tak jest, widzisz, że lud nie zamierza stąd odejść. Siostro – rzekł Kendrick cicho, błagalnie. – Kocham cię. Lecz teraz mówię z tobą jako dowódca. Jako dowódca Srebrnej Gwardii. Jeśli spróbujesz wyprowadzić ludzi, zmusić ich, by robili to, czego nie chcą, grozi ci ich bunt. Oni nie dostrzegają niebezpieczeństwa, które widzisz ty. I, prawdę powiedziawszy, ja sam także go nie widzę.
Gwendolyn spojrzała na swych ludzi i wiedziała, że Kendrick ma rację. Nie usłuchają jej. Nawet jej własny brat jej nie wierzył.
I złamało jej to serce.
Gwendolyn stała sama przy balustradzie na dachu swego zamku, trzymając mocno Guwayne’a i obserwując chylące się ku zachodowi dwa słońca, zawieszone nisko na niebie. Z dołu dobiegały stłumione okrzyki jej ludzi przygotowujących się do hucznej zabawy tej nocy. Przed sobą miała to wznoszące się, to opadające ziemie rozpościerające się wokoło Królewskiego Dworu, królestwo w jego świetności. Wszędzie roiły się plony lata, bezkresne pola zieleni, sady, ziemie bujnie porosłe dobrodziejstwem natury. Ziemia sprawiała wrażenie radej, odżyła po tak wielkiej tragedii, i Gwen patrzyła na świat żyjący w zgodzie ze sobą.
Gwendolyn zmarszczyła brwi, zastanawiając się, jakim sposobem jakiegokolwiek rodzaju mrok może dosięgnąć tych ziemi. Może mrok, który uroiła sobie, nadszedł już w postaci McCloudów. Może już go uniknęli dzięki Kendrickowi i reszcie. Być może Kendrick miał rację. Może stała się zbyt ostrożna odkąd została królową, być może była świadkiem zbyt wielkich tragedii. Może, jak rzekł Kendrick, dopatrywała się czegoś, czego nie ma.
Wszak wyprowadzenie jej poddanych z domostw, przeprowadzenie ich przez Kanion, na okręty, ku Wyspom Górnym, na których nie wiadomo czego mogli się spodziewać, było drastycznym posunięciem, posunięciem odpowiednim na czas wielkiej katastrofy. Co jeśli to zrobi, a żadna tragedia nie spadnie na Krąg? Pamiętana będzie jako królowa, która poddała się panice, gdy żadne niebezpieczeństwo nawet się jeszcze nie ukazało.
Gwendolyn westchnęła, przygarniając Guwayne’a, który wiercił się na jej rękach, i zastanawiała się, czy traci rozum. Podniosła wzrok i rozejrzała się po nieboskłonie za jakimkolwiek śladem Thorgrina, modląc się, by go ujrzeć. Miała przynajmniej nadzieję, że spostrzeże jakiś ślad Ralibara, gdziekolwiek teraz był. Lecz on także nie powrócił.
Gwen wpatrywała się w puste niebo, raz jeszcze zawiedziona. Znów będzie musiała polegać na sobie. Nawet jej poddani, którzy zawsze ją popierali, którzy traktowali ją jak boga, teraz zdawali się jej nie ufać. Jej ojciec nie przygotował jej na to. Jakiego rodzaju królową będzie bez poparcia swego ludu? Będzie bezsilna.
Gwen