Kendrick nie potrafił się nadziwić obrotowi wydarzeń. Ledwie kilka dni temu wszyscy byli uwięzieni, znajdowali się pod jarzmem Andronicusa i zmuszeni byli przyznać się do klęski; Thor był nadal w Imperium, Miecz Przeznaczenia – nieziszczonym snem – i nie żywili nadziei, że kiedykolwiek stamtąd powrócą. Kendrick i reszta zostali ukrzyżowani i pozostawieni na śmierć, i zdawało się, że wszystko już stracone.
Teraz jednak jechali na swych wierzchowcach jako wolni mężczyźni, na powrót stając się żołnierzami i rycerzami. Przybycie Thora dodało im sił i szala zwycięstwa zdawała przechylać się na ich stronę. Mycoples była darem niebios, potężną bronią spadającą z nieba, Silesia była teraz wolnym miastem, a ziemie Kręgu, miast być zapełnione żołnierzami Imperium, zaśmiecone były ich trupami. Droga prowadząca na wschód obrzeżona była ciałami imperialnych żołnierzy daleko jak okiem sięgnąć.
Choć to wszystko niezwykle go pokrzepiało, Kendrick wiedział, że pół miliona ludzi Andronicusa czeka po drugiej stronie Pogórza. Odparli ich na jakiś czas, lecz nie wygnali z Kręgu. A Kendricka i pozostałych nie zadowalało siedzenie z założonymi rękoma w Silesii i czekanie, aż Andronicus się przegrupuje i zaatakuje ponownie – nie chcieli także pozwolić im uciec i wrócić do Imperium. Tarcza się podniosła i choć Andronicus nadal dysponował znacznie liczniejszą armią, teraz przynajmniej mieli szansę odnieść zwycięstwo. Teraz to armia Andronicusa się wycofywała, i Kendrick i pozostali zdecydowani byli kontynuować zapoczątkowany przez Thora ciąg zwycięstw.
Kendrick odwrócił się przez ramię ku tysiącom żołnierzy i wolnych mężczyzn jadących z nim i ujrzał na ich twarzach determinację. Wszyscy oni zakosztowali niewolnictwa i porażki i widział, jak droga im była teraz wolność. Nie tylko przez wzgląd na siebie samych, lecz także na swe żony i rodziny. Każdy z nich był rozgoryczony, ośmielony, by zemścić się na Andronicusie i upewnić się, że nie zaatakuje ponownie. Była to armia mężczyzn gotowych walczyć na śmierć i życie, i jechali jak jeden mąż. Wszędzie, gdzie docierali, oswobadzali kolejnych ludzi, rozcinając krępujące ich więzy i zbierając ogromną i cały czas się powiększającą armię.
Kendrick dochodził do siebie po udręce na krzyżu. Nie wróciły mu jeszcze dawne siły, a w nadgarstkach i kostkach, tam, gdzie szorstkie sznury wżynały się w jego ciało, czaił się wciąż nieustający ból. Spojrzał na Sroga, Broma i Atme, których krzyże sąsiadowały z jego, i ujrzał, iż oni także nie odzyskali jeszcze dawnych sił. Ukrzyżowanie odcisnęło piętno na każdym z nich. Jednak mimo tego jechali dumnie, pewnie. Nic nie pomagało zapomnieć o odniesionych ranach szybciej niż szansa na walkę o życie, szansa na zemstę.
Kendrick nie posiadał się z radości, że jego młodszy brat Reece i pozostali legioniści wrócili z wyprawy i raz jeszcze jadą u jego boku. Smutkiem napełnił go widok rzezi Legionu w Silesii, i ich powrót przyniósł mu nieco ukojenia. Gdy dorastali, jego i Reece’a łączyły zażyłe stosunki, Kendrick ochraniał go, przyjmując rolę drugiego ojca, gdy król MacGil nie miał czasu na ojcowskie obowiązki. W pewien sposób to, że był jego przyrodnim bratem, pozwoliło Kendrickowi zbliżyć się jeszcze bardziej do Reece’a – nie ciążył na nich obowiązek, by być blisko i zbliżyli się do siebie wyłącznie dlatego, że chcieli. Kendrickowi nigdy nie udało się zbliżyć do pozostałych młodszych braci – Godfrey spędzał czas z wykolejeńcami w karczmie, a Gareth – cóż, Gareth był Garethem. Reece jako jedyny z rodzeństwa wybrał pole bitwy, jako jedyny także chciał wieść życie, które wybrał Kendrick. Serce Kendricka wzbierało dumą na myśl o nim.
W przeszłości, gdy Kendrick jechał u boku Reece’a, zawsze go ochraniał, miał na niego baczenie, lecz od jego powrotu Kendrick zauważył, że Reece sam stał się prawdziwym, zahartowanym wojownikiem, i nie odczuwał już potrzeby, by tak bardzo nad nim czuwać. Zastanawiał się, jakie trudności napotkał Reece w Imperium, co przekształciło go w tak zahartowanego i zręcznego wojownika, jakim się stał. Nie mógł się doczekać, by usiąść z nim i wysłuchać jego opowieści.
Kendrick nie posiadał się również z radości, że Thor powrócił, i nie tylko przez wzgląd na to, iż ich oswobodził – także dlatego, iż darzył go sympatią i ogromnym szacunkiem, i troszczył się o niego jak o brata. Kendrick odtwarzał wciąż w pamięci widok Thora powracającego z Mieczem w dłoni. Nie potrafił się temu nadziwić. Tego widoku nie spodziewał się nigdy ujrzeć; co więcej, nie spodziewał się nigdy ujrzeć, jak ktokolwiek unosi Miecz Przeznaczenia, a co dopiero Thor, jego własny giermek, mały, prosty chłopak z rolniczej wsi na peryferiach Kręgu. Pochodzący z zewnątrz. I nawet nie MacGil.
A może się mylił?
Kendrick popadł w zadumę. Powtarzał w myślach słowa legendy: jedynie MacGil może władać Mieczem. W głębi serca Kendrick musiał przyznać, że żywił zawsze nadzieję, iż to on będzie tym, który go podniesie. Żywił nadzieję, iż ostatecznie potwierdzi dzięki temu, że jest prawdziwym MacGilem, pierworodnym. Roił sobie, że jakimś sposobem, jednego dnia okoliczności zezwolą mu podjąć tę próbę.
Nie otrzymał jednakże nigdy tej szansy, i nie zazdrościł Thorowi jego osiągnięcia. Kendrick nie był pożądliwy; wręcz przeciwnie, myślał o przeznaczeniu Thora. Nie pojmował go jednak. Czy legenda nie była prawdziwa? Czy też może Thor był MacGilem? Jakim sposobem? Chyba że Thor również był synem króla MacGila. Kendrick zamyślił się. Nie było tajemnicą, iż jego ojciec chędożył wiele kobiet poza małżeńskim łożem – w ten sposób on, Kendrick, został poczęty.
Czy to dlatego Thor wypadł tak gwałtownie z komnaty w Silesii po rozmowie z matką? O czym dokładnie mówili? Jego matka nie chciała tego zdradzić. Po raz pierwszy trzymała coś przed nim w tajemnicy, przed nimi wszystkimi. Dlaczego właśnie teraz? Jaką tajemnicę skrywała? Co takiego mogła powiedzieć, co sprawiłoby, że Thor wybiegł tak gwałtownie, nie mówiąc im ani słowa?
Kendrick zamyślił się na temat swego własnego ojca, swego pochodzenia. Choć bardzo chciał, by było inaczej, gorzał w nim ogień na myśl, że pochodził z nieprawego łoża i po raz sam nie wiedział który zastanowił się, kim była jego prawdziwa matka. Przez całe swe życie słyszał różne pogłoski o różnych kobietach, które chędożył jego ojciec, król MacGil, lecz nigdy nie był pewien. Gdy wszystko się uspokoi – o ile kiedyś to nastąpi – i w Kręgu wszystko będzie jak dawniej, Kendrick postanowił zyskać pewność, kim jest jego matka. Stanąć przed nią. Spytać, dlaczego go porzuciła, dlaczego nigdy nie była częścią jego życia. Jak poznała jego ojca. Naprawdę pragnął jedynie ją poznać, ujrzeć jej twarz – był ciekaw, czy wygląda jak on – i usłyszeć od niej, iż rzeczywiście jest prawowitym synem, jak każdy inny.
Kendrick był rad, iż Thor odleciał, by sprowadzić Gwendolyn, lecz w głębi duszy chciał, by pozostał z nimi. Rzucając się w bitwę niewielkimi siłami naprzeciw dziesiątkom tysięcy ludzi Andronicusa, Kendrick zdawał sobie sprawę, że teraz bardziej niż kiedykolwiek przydaliby im się Thor i Mycoples.
Kendrick jednakże był wojownikiem z krwi i kości i nie zaliczał się do tych, którzy siedzieli spokojnie i czekali na innych, by toczyli jego boje. Miast tego podążał za tym, co podpowiadał mu instynkt: wyruszyć i pokonać tyle armii Imperium, ile mu się uda z jego ludźmi. Nie posiadał specjalnych broni, jak Mycoples czy Miecz Przeznaczenia, lecz miał ręce, te same, których używał, od kiedy był chłopcem. I nigdy nie potrzebował nic więcej.
Wjeżdżali po zboczu wzgórza, a gdy dotarli na jego szczyt, Kendrick rozejrzał się i ujrzał w oddali niewielkie miasto MacGilów, Lucię, pierwsze miasto na wschód od Silesii. Trupy żołnierzy Imperium obrzeżały drogę i najwyraźniej to tutaj kończyły się zniszczenia, które zadał Thor. Na dalekim widnokręgu Kendrick