Wysoki, szczupły mężczyzna koło czterdziestki, z krótką brodą i poczerniałą od sadzy twarzą, wytarł ręce o fartuch i zbliżył się do nich. Skinął głową na znak szacunku, a oni odpowiedzieli uśmiechem.
– Fervil – powiedział Marco.
Fervil odwrócił się i gdy zobaczył Marco, jego twarz pojaśniała. Podszedł i objął go serdecznie ramieniem.
– Myślałam, że służysz w Płomieniach – powiedział.
Marco uśmiechnął się.
– Już nie – odpowiedział.
– Chłopcy, gotowi do pracy? – zapytał, a potem spojrzała na Aleca – A kogo my tu mamy?
– To mój przyjaciel – wyjaśnił Marco – Alec. Wprawny kowal, chętny służyć sprawie.
– Czyżby? – zapytał sceptycznie Fervil i rzucił Alecowi pogardliwe spojrzenie – Wątpię w to – ciągnął – Mi wygląda na chuderlawego młodzika. Ale może się przydać do porządkowania złomu. Weź to – powiedział, wręczając mu wiadro pełne odpadków z produkcji – Dam ci znać, jeśli będziesz do czegoś jeszcze potrzebny.
Alec poczerwieniał, oburzony. Nie rozumiał, dlaczego ten człowiek pała do niego taką niechęcią – być może czuł się zagrożony. W kuźni zapadła cisza i Alec wiedział, że inni czekają na jego reakcję. Pod wieloma względami ten człowiek przypominał mu jego ojca, a to tylko zwiększyło jego gniew.
W środku cały się gotował. Po śmierci rodziców poprzysiągł sobie, że już nigdy nie będzie tolerował takiego zachowania w stosunku do siebie.
Gdy inni zaczęli rozchodzić się już do swoich zajęć, Alec cisnął na kamienną podłogę wiadro pełne metalu. Ogłuszeni hukiem, odwrócili się natychmiast, w napięciu obserwując sytuację.
– Wynoś się z mojego warsztatu! – wrzasnął Fervil.
Alec zignorował go i podszedł do najbliższego stołu, z którego wziął długi miecz. Wyciągnął go przed siebie i obejrzał uważnie.
– To twoje dzieło? – zapytał Alec.
– Za kogo ty się uważasz, by mnie wypytywać?
– Odpowiedz mu – Marco naciskał, biorąc stronę przyjaciela.
– Owszem, to moja robota – odburknął Fervil.
Alec skinął głową.
– To śmieć.
Na sali podniósł się głośny szmer.
Fervil poczerwieniał na twarzy i pięścią walnął w stół.
– Wynocha z mojego warsztatu! – huknął – Wszyscy! Mam tutaj dość kowali.
Alec nawet nie drgnął.
– A żaden z nich nie wart złamanego grosza – zauważył hardo.
Fervil groźnie postąpił do przodu. Marco stanął mu na drodze.
– Wyjdziemy – powiedział.
Alec oparł nagle czubek miecza o podłogę, uniósł stopę i jednym silnym ruchem złamał go z trzaskiem na pół.
– Czy tak się zachowuje porządny miecz? – zapytał Alec z krzywym uśmiechem.
Fervil ryknął wściekle i niczym rozjuszony byk, ruszył na Aleca, lecz gdy tylko się zbliżył, chłopak przystawił mu złamaną końcówkę ostrza do piersi. Kowal stanął jak wryty.
Widząc to, pozostali chłopcy wyciągnęli miecze i rzucili się Fervilowi na pomoc.
– Co ty wyprawiasz? – Marco zwrócił się do Aleca, zdezorientowany – Przecież wszyscy walczymy za tą samą sprawę. To szaleństwo.
– I dlatego nie mogę pozwolić, byśmy walczyli takim złomem – odparł Alec, po czym rzucił złamane ostrze na ziemię, by powoli wysunąć swój własny miecz zza pasa.
– Oto moje dzieło – powiedział dumnie – Sam je wykułem w kuźni mego ojca. Lepszej broni nigdzie nie znajdziesz.
Z tymi słowami Alec chwycił miecz na ostrze i rękojeścią podał Fervilowi.
Kowal spojrzał niepewnie, wyraźnie zaskoczony zachowaniem chłopaka. Chwycił za rękojeść, pozostawiając Aleca bezbronnym, i przez chwilę wydawało się, jakby rozważał przeszycie go na wylot jego własną bronią.
Alec jednak stał dumnie, nie lękając się.
Powoli twarz Fervila złagodniała, gdy wzrok jego spoczął na mieczu. Ważył go w ręku i unosił do światła, by wreszcie, po długim czasie, spojrzeć na Aleca z nieskrywanym podziwem.
– To naprawdę twoja robota? – zapytał z lekkim niedowierzaniem w głosie.
Alec skinął głową.
– I mogę zrobić ich wiele więcej – odpowiedział.
Zrobił krok do przodu i spojrzał na Fervil z determinacją.
– Chcę zabijać Pandezjan – kontynuował – A to tego potrzebuję prawdziwej broni.
Długa, gęsta cisza zawładnęła pomieszczeniem, aż w końcu Fervil powoli pokręcił głową i uśmiechnął się.
Opuścił miecz i wyciągnął rękę, a Alec uścisnął ją na znak pojednania. Powoli wszyscy chłopcy opuścili broń.
– Przypuszczam – Fervil zaczął z uśmiechem – że znajdzie się tu dla ciebie miejsce.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Aidan podążał samotną leśną drogą, w najbardziej odludnym miejscu, w jakim kiedykolwiek dotąd był. Gdyby nie Leśny Pies przy jego boku, byłby zgubiony bez nadziei; ale Biały dawał mu siłę, wystarczyło tylko, by Aidan przesunął dłonią po jego krótkiej, białej sierści i od razu czuł się lepiej. Obydwaj kuleli, ranni po spotkaniu z tamtym szalonym woźnicą, każdy krok pod ciemniejącym niebem powodował dreszcz bólu. Kuśtykając krok za krokiem, Aidan przysięgał sobie, że jeśli kiedykolwiek spotka tego mężczyznę, zabije go gołymi rękami.
Biały zaskomlał cicho, więc Aidan sięgnął ku niemu i pogłaskał po łbie, pies był prawie tak wysoki jak on sam, bardziej dzika bestia niż domowy pupil. Aidan był wdzięczny nie tylko za jego towarzystwo, lecz także za to, że uratował mu życie. Sam stanął w obronie Białego, ponieważ coś w środku nie pozwoliło mu pozostawić go własnemu losowi – a w podzięce i on został przez niego ocalony. Jeśli miałby wybierać jeszcze raz, wybrałby tak samo, nawet dobrze wiedząc, że przyjdzie mu znaleźć się tu, na środku pustkowia, z głodem i śmiercią jako jedynymi widokami na przyszłość. Nadal było warto.
Biały zaskomlał znowu, Aidana także skręcało z głodu.
– Wiem, Biały – powiedział – Mi też chce się jeść.
Spoczął oczyma na ranach Białego, wciąż krwawiących lekko, i pokręcił głową, czuł się okropnie, zupełnie bezradny.
– Zrobiłbym wszystko, by ci pomóc – powiedział – Tylko nie wiem jak.
Pochylił się nad nim i pocałował go w łeb, poczuł na twarzy miękką sierść, gdy zwierzak przytulił się do niego w odpowiedzi. Było to niczym uścisk dwóch skazańców idących na śmierć. Dźwięki dzikich stworzeń podniosły się, grając osobliwą symfonię w ciemniejącym lesie. Aidan