Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Paweł Jaszczuk
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-66201-65-1
Скачать книгу
>

      Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

      Projekt okładki i stron tytułowych

      Mariusz Banachowicz

      Fotografie

      © restyler | Shutterstock

      Redakcja

      Bookman

      Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

      Grzegorz Bociek

      Korekta

      Barbara Kaszubowska

      Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

      Wydanie I, Katowice 2019

      Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

      [email protected]

       www.szaragodzina.pl

      Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

      ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

      tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

      [email protected]

       www.dictum.pl

      © Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2019

      ISBN 978-83-66201-65-1

      Ciemność jest moim domem,

      a przyjacielem cień.

      Bezpiecznie stąpam w mroku,

      mrużąc oczy przed zdradliwym światłem.

      1

      Grzmiało jeszcze, lecz ucichł już denerwujący chlupot wody w rynnach, gdy antykwariusz, Piotr Stocki, ubrany w lniany garnitur, odchylił się na krześle. Stalowe oczy zamykały mu się ze zmęczenia, ale młody stróż prawa za zagraconym biurkiem zdawał się tego nie dostrzegać.

      – Co za zbieg okoliczności! Wczoraj odebrałem zgłoszenie, że zabił pan kota metalowym prętem.

      To stwierdzenie wymagało zdecydowanej riposty, jednak Stocki milczał, jakby obrażony, wsłuchując się w pojedyncze krople uderzające o blaszany parapet.

      – Zdarzenie widziało kilka osób, więc jak, panie Piotrze?

      – Sąsiedzi łżą jak psy! Ośmielam się napomknąć, że to dzieciaki z podwórka przetrąciły kotu grzbiet, a ja go tylko z litości dobiłem. Weterynarz by mu już nie pomógł. Co, miałem może obojętnie patrzeć, jak się zwierzak męczy? Zresztą…

      – Słucham.

      – Ten wredny kocur upolował modraszkę, więc spotkała go zasłużona kara – wyjaśnił, obracając długopis spoczywający na blacie. – Dokarmiałem go przez rok. Chyba wystarczy. Gdyby codziennie wysłuchiwał pan jęków tego pręgowanego łazęgi, panie…

      – Nazywam się Andrzej Kalinowski. Dorobiłem się stopnia aspiranta.

      Stróż prawa o gruszkowatej twarzy, w której osadzone były piwne oczy, rozpiął guzik koszuli pod szyją, odsłaniając zwierzęcy zarost klatki piersiowej.

      – Pan mnie źle zrozumiał, panie aspirancie.

      – A co tu jest do rozumienia? – Śledczy wydął policzki. – Moja młodsza córeczka kocha żółwia, który sra na dywan. Wczoraj naszła mnie ochota, by wsadzić mu widelec pod skorupę. Skończmy już z naszymi milusińskimi – chrząknął skonsternowany. – To była, panie Piotrze, dygresja. Pan doskonale wie, co to słowo znaczy, bo prowadzi pan antykwariat.

      Petent wstrzymał się z komentarzem. Przypomniał sobie czasy, gdy nieopodal ratusza rozstawiał na chodniku stoisko z książkami. Miłosz, Gombrowicz, Herbert albo Sołżenicyn sprzedawali się jak ciepłe bułeczki. To była jego szkoła życia, którą zdał w przyspieszonym tempie ku zadowoleniu rodziców, ale to było tak dawno, że nie warto o tym wspominać.

      Pleczysty aspirant wciągnął głośno powietrze przez nos i spojrzał na okrągły ścienny zegar.

      – Dokładnie osiemnaście minut temu zgłosił pan zaginięcie Lizy Stockiej, nieprawdaż?

      Pytany przytaknął i również zawiesił wzrok na zegarze, jakby chciał przyspieszyć czas, który wlókł się leniwie w ciasnym i zagraconym pomieszczeniu komendy miejskiej policji, znajdującej się przy wiecznie rozkopanej ulicy prowadzącej w stronę dworca kolejowego.

      – Sądziłem, że to formalność.

      – Wolne żarty! – żachnął się urzędnik państwowy. – Zawiadomienie o zaginięciu reguluje zarządzenie sto dwadzieścia cztery. Sprawdził już pan szpitale. Świetnie. Trzeba też nawiązać kontakt ze znajomymi pani Lizy oraz dalszą rodziną. My przejrzymy noclegownie i ośrodki pomocy społecznej. Jest jeszcze stowarzyszenie ITAKA. Można się z nim za jakiś czas skontaktować.

      Piotr Stocki nie przerywał. Przygładził niesforny kosmyk włosów na czubku głowy, z którym daremnie wojował od dziecka.

      – Najgorsze będą media. Musi się pan przygotować na falę hejtu, podobną do tej po zaginięciu Patrycji W. Proszę spojrzeć! – Odsunął się od ekranu komputera, robiąc miejsce.

      Stocki obszedł biurko i przeczytał dwa wpisy pod zdjęciem cycatej siedemnastki o wydłużonych rzęsach i napuchniętych wargach: Handlarz złomem: „Lepszej qrwy nie mieliście. Na tych wygląda jak postrzelona córeczka z rodziny Adamsów! Ha, ha, ha, ha!”, „Czarna cipka poczuła wolę Bożą i jest impreza. Lubię te klimaty, może ktoś zna adres? Buhaha-buhaha”.

      – Już pan wie, o co mi chodzi?

      Antykwariusz przełknął ślinę.

      – Wiem!

      Aspirant obrócił się do stojącej za jego plecami witryny. Otworzył drzwiczki i wyrwał ze zgrzewki plastikową butelkę. Potem podniósł ją pod światło, jakby chciał sprawdzić, czy aby na pewno ma do czynienia z wodą.

      – Może łyczka? Ma pan ochotę?

      Piotr Stocki pokręcił głową. Gliniarz ostrożnie odkręcił korek, a gdy gaz wydostał się z sykiem, przełknął kilka łyków z głośnym bulgotem, wytarł usta wierzchem dłoni, po czym westchnął, jakby odwalał ciężką robotę.

      – W naszym kraju ginie corocznie kilkanaście tysięcy osób.

      – Całkiem spore miasteczko zapada się pod ziemię – skomentował interesant, pocierając dłonią dwudniowy zarost na policzku.

      – Doskonale pan to ujął. Większość mieszkańców tego miasteczka się odnajduje, ale niektórzy przepadają w jego czeluściach na zawsze. Mamy lato, więc co tu dużo gadać… – urwał i zaraz dodał, napominając: – Proszę tylko nie szukać pomocy u domorosłych jasnowidzów. Niektórzy myślą naiwnie, że policja w tym kraju jest niepotrzebna! Chyba staję się nudny, ale… czy domyśla się pan, co mogło się stać z Lizą?

      Salkę wypełnił niespokojny kaszel petenta, jakby echo po burzy.

      – Sugeruje pan, że załatwiłem ją jak kota?

      – To bardzo interesujące skojarzenie! Tak pan to odebrał?

      Spojrzenia obu mężczyzn się zderzyły. Antykwariusz pierwszy opuścił wzrok i udał zainteresowanie nowiutkim komputerem kupionym za pieniądze z Unii Europejskiej, o czym informowała tabliczka z wianuszkiem złotych gwiazdek na lazurowym tle, przymocowana z tyłu ekranu.

      – Chciałbym dopytać, dla uściślenia, kim formalnie jest dla pana zaginiona.

      – Wszystkim.

      – Nie mogę tego zamieścić w protokole.