Obraz na ekranie się zmienił. Nadbrzeżna droga, taras, panoramiczne ujęcie drzwi. Dom numer siedem stoi otworem. Pilnuje ich uzbrojony cień. Drugi uzbrojony cień wślizguje się do środka, za nim trzeci, wyższy. Krótki.
Kamera zdążyła uchwycić małego Jeba, który kaczkowatym krokiem walijskiego górnika znika na oświetlonych kamiennych schodach do plaży. W łoskocie wiatru słychać stuknięcia, jakie wydają padające kostki domina; dwie serie, potem nic. I chyba wrzask, ale musiał wytężyć słuch tak bardzo, że nie był pewien. To wiatr. To słowik. Nie, to sowa.
Zgasły światła przy stopniach, po nich pomarańczowe sodowe lampy wzdłuż drogi szutrowej. Jak słudzy tego samego pana pociemniały ekrany dwóch pozostałych laptopów.
W pierwszym odruchu nie dopuszczał prostej prawdy. Nałożył noktowizor, zdjął, znów nałożył i w zielonym świetle błądził po klawiszach laptopów, usiłując pobudzić je do życia. Nic z tego.
Gdzieś zawarczał silnik, ale równie dobrze mógł to być lis, jak samochód albo ponton z silnikiem zaburtowym. Wcisnął na szyfrującej komórce jedynkę, klawisz wywołania Quinna, i usłyszał jednostajne zawodzenie elektroniki. Wyszedł z kryjówki i prostując się, napiął barki, przyjmując uderzenia nocnego wiatru.
Z tunelu wynurzył się z pełną prędkością samochód, zgasił światła i zahamował z piskiem na poboczu nadbrzeżnej drogi. Przez dziesięć, dwanaście minut nic się nie działo. Potem z ciemności zawołał go po imieniu głos Kirsty. I ukazała się sama Kirsty.
– Na Boga, co się stało? – spytał.
Zaprowadziła go z powrotem do kryjówki.
– Misja zrealizowana. Wszyscy w siódmym niebie. Wszyscy do odznaczenia – powiedziała.
– Co z Szulerem?
– Powiedziałam, że wszyscy w siódmym niebie, no nie?
– Więc go dopadli? Zabrali go na statek?
– Dupa w troki i przestań zadawać pytania. Pakuję cię do wozu i jedziesz na lotnisko, jak planowaliśmy. Samolot czeka. Wszystko gra. Znikamy, już!
– Jeb w porządku? Jego podwładni? W porządku?
– Adrenalina buzuje, wszyscy szczęśliwi.
– Co z tym sprzętem? – Ma na myśli metalowe skrzynie i laptopy.
– Zniknie w trzy sekundy, jak tylko weźmiesz dupę w troki. Ruchy.
Potykając się i ślizgając, schodzili w dolinę, smagani wiatrem i ogłuszeni rykiem silników na morzu, głośniejszym nawet niż sam wiatr.
Wielki ptak – może orzeł – wygramolił się z zarośli u ich stóp, skrzecząc z wściekłością.
Raz runął jak długi na rozerwaną siatkę i tylko krzewy go uratowały.
Potem równie niespodziewanie wyszli na pustą nadbrzeżną drogę, zmęczeni, ale w jednym kawałku.
Wiatr ucichł, deszcz przestał padać. Obok zjawił się i zatrzymał drugi samochód. Wyskoczyli z niego dwaj mężczyźni w butach do wspinaczki i dresach. Kiwnęli głową Kirsty, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, i truchtem ruszyli w górę.
– Musisz oddać noktowizor – powiedziała.
Oddał.
– Zabrałeś jakieś dokumenty… mapy, coś, co miałeś na górze?
Nic nie zabrał.
– To triumf. Zgadza się? Żadnych strat własnych. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Każdy z nas. Ty też. Zgadza się?
Potwierdził? Nie musiał. Nie oglądając się, ruszyła w górę śladem tamtych dwóch.
2
Słonecznej niedzieli tej samej wiosny trzydziestojednoletni pracownik brytyjskiej służby cywilnej przeznaczony do rzeczy wielkich siedział samotnie w ogródku skromnej włoskiej kafejki w londyńskim Soho, zbierając siły przed tak niesłychanym aktem szpiegostwa, że gdyby został nakryty, zapłaciłby za niego karierą i wolnością – a dokładniej przed zabraniem nielegalnego nagrania zrobionego przezeń osobiście i spoczywającego obecnie w gabinecie ministra, któremu ślubował służyć i doradzać całym sercem, ze wszystkich sił.
Nazywał się Toby Bell i był całkowicie osamotniony w swoich przestępczych przygotowaniach. Nie kontrolował go ani nie opłacał żaden geniusz zła, prowokator czy rewolucjonista aktywista w kominiarce, żaden uzbrojony w pękatą od studolarówek dyplomatkę złowrogi manipulator nie czekał na niego za rogiem. Pod tym względem był stworzeniem budzącym największy lęk współczesnego świata – samotnym człowiekiem czynu. Nie miał pojęcia o zbliżającej się tajnej operacji w kolonii Korony Gibraltarze; wprost przeciwnie, jeśli coś doprowadziło go do tej krytycznej sytuacji, to zwodnicza ignorancja.
Ani z wyglądu, ani z natury nie miał w sobie nic ze złoczyńcy. Nawet teraz, roztrząsając swój przestępczy plan, pozostawał tym samym porządnym, starannym, rozczochranym, obsesyjnie ambitnym, z wyglądu inteligentnym facetem, za jakiego brali go koledzy i zwierzchnicy. Był solidnie zbudowany, nienadzwyczajnie przystojny, miał rozwichrzoną szopę kasztanowych włosów, która stawała dęba zaraz po wyszczotkowaniu. Tchnął niezaprzeczalną powagą. Uzdolnione, wyedukowane w państwowych szkołach, jedyne dziecko pobożnych rodziców klasy robotniczej z południowego wybrzeża Anglii, dla których istniała tylko jedna partia – Pracy. Ojciec – starszy lokalnej duchowej wspólnoty. Matka – pucołowata, szczęśliwa, wiecznie z imieniem Jezusa na ustach. Młodzieniec ten wywalczył sobie drogę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, zaczynając jako biurowe popychadło, później przeszedł kursy wieczorowe, językowe, egzaminy wewnętrzne i dwudniowe testy zdolności przywódczych, aż osiągnął obecne, upragnione stanowisko. Co do imienia kojarzącego się z wyższą pozycją w angielskiej hierarchii społecznej4 niż ta, do której z racji swego pochodzenia należał, to za jego wyborem nie stały żadne wyższe przyczyny – jedynie uwielbienie, którym jego ojciec darzył świętego męża Tobiasza, słynącego z cudownych synowskich cnót, jak głoszą stare księgi.
Toby rzadko kwestionował to, co było – i pozostało – motorem napędowym jego ambicji. Szkolni koledzy pragnęli tylko się dorobić, i nie potępiał ich. Ale on, chociaż skromność wzbraniała mu się nad tym rozwodzić, pragnął się wyróżnić lub też, jak nieco wstydliwie ujawnił to egzaminatorom, przysłużyć ojczyźnie, odkrywającej nową tożsamość w postimperialnej, postzimnowojennej erze. Gdyby miał wolną rękę, dawno temu zmiótłby brytyjski system prywatnej edukacji, obalił wszelkie oznaki klasowego zróżnicowania, a rodzinę królewską przesadził z rollsa na rower. Jednakże nawet wtedy, gdy hołubił te buntownicze myśli, wrodzona pracowitość szeptała mu do ucha, że jego pierwszym celem musi być awans w systemie, którego wyzwolenie jest jego marzeniem.
A z mowy – chociaż w tej chwili nie przemawiał do nikogo poza samym sobą? Jako urodzony lingwista, z ojcowskim uwielbieniem melodii słowa i duszącą świadomością klasowych znaczników języka ojczystego, w nieunikniony sposób porzucił ostatnie echa staroangielskiego dźwięcznego „r” na rzecz średnioangielskiego, wybranego przez tych, którzy zdecydowali się ukryć swe społeczne korzenie.
Ze zmianą wymowy przyszła równie subtelna zmiana stroju. Świadom, że już niebawem będzie mu dane przekraczać bramę Ministerstwa Spraw Zagranicznych i demonstrować na wszelkie sposoby dyrektorski luz, czar i wdzięk, miał na sobie luźne spodnie, koszulę bez krawata i czarną workowatą marynarkę – czyli strój mało oficjalny.
Żaden