– Twarz? – zapytał Daniel.
– Twarz – potwierdziła. Daniel posłusznie usiadł na taborecie, zdjął kurtkę i sweter, obnażając tors. Martina podniosła leżącą na materacu chustkę i zawiązała mu oczy. Poczuł dotyk jej włosów, zapach marihuany. Włożyła mu do ust skręta.
– Kiedyś będziesz się musiał nauczyć umierać naprawdę, a nie tylko na pół gwizdka.
Daniel głęboko zaciągnął się jointem, z rezygnacją, ale też z ukrytą przyjemnością.
– A dlaczego nie możemy nauczyć się żyć?
Martina zachichotała.
– Bo do tego potrzebne są jaja.
Siedząc z zawiązanymi oczami, Daniel słyszał, jak uwija się przy blacie. Nie musiał jej widzieć, żeby odgadnąć każdy jej ruch. Nerwowe dłonie Martiny uspokajały się, kiedy zanurzała je w glinie, mieszały ją, cięły i nadawały jej kształt z pomocą narzędzi. Powoli żłobiła i ugniatała twarz Daniela. Czuł oblepione miękką gliną palce przebiegające po jego nosie, jego wargach, jego policzkach, jego brodzie. Wszystkie rzeźby Martiny łączyło jedno: nie miały oczu. Spojrzenie ją rozpraszało, było zmienne, niemożliwe do uchwycenia. Dlatego zawiązywała mu oczy, żeby ich nie wiedzieć i żeby one nie widziały jej; żeby nie musiała mu ich wydrapać.
– Paola mówi, że woli fotografować dłonie. Jej zdaniem nie ma w nas nic szczerszego niż one.
Palce Martiny opadły na jego nagi tors niczym krople. Usłyszał jej cyniczny śmiech.
– Naprawdę myślisz, że ona jest taka jak my? Twój dziadek chyba ją polubił, sprezentował jej nawet kapelusz. – Jej głos docierał jakby z oddali.
– Jest inna. Dlatego mi się podoba.
– Jest ładna jak przedmiot pozbawiony blasku i życia. Założę się, że masz ochotę opowiedzieć jej o pożarze, o twoim bracie i twoim ojcu.
– Dlaczego miałbym chcieć jej o tym opowiadać?
– Przyznaj, że lubisz budzić współczucie. To podsyca twoją melancholię. Dzięki temu czujesz się kimś szczególnym.
– To nieprawda.
– Oczywiście, że prawda. Urodziłeś się, żeby być ofiarą… Na pewno chętnie cię wysłucha. Ale uważaj. Ta kobieta nie jest w twoim typie. Skrzywdzi cię.
– A jaki jest mój typ?
Martina zdjęła mu chustkę. Daniel powoli zamrugał, żeby rozproszyć cienie, i jego wzrok napotkał śliczne zielone oczy przyjaciółki.
– Ja jestem w twoim typie, Danielu. Niezależnie od tego, jak bardzo nie podoba się to twojemu dziadkowi.
6
Mauricio lubił Barcelonę: przyjeżdżanie po to, żeby zaraz wyjechać, platany rzucające na chodniki zbyt skąpy cień, przechodniów zmierzających w stronę centrum z torbami na zakupy, turystów w wielkich okularach przeciwsłonecznych i z aparatami na szyjach, głosy mówiące te same rzeczy w różnych językach. Barcelońskie ulice miały w sobie coś z atmosfery Buenos Aires. Siedząc w barowym ogródku, przypomniał sobie bezlitośnie skwarne popołudnia z dzieciństwa. Potrafił dokładnie odtworzyć w pamięci najbardziej upalne godziny, kiedy w porze sjesty razem z braćmi kładł się w przedpokoju, jedynym chłodnym miejscu w całym domu, podczas gdy ojciec wystukiwał na maszynie swoje opowiadania, których nikt nigdy nie przeczyta, a matka krzątała się po kuchni, słuchając radiowej powieści w odcinkach.
Upił łyk piwa i odchylił się na krześle. Para wodna z nawilżaczy kleiła mu się do skóry niczym chmara mikroskopijnych, dobroczynnych owadów. Odwrócił głowę w stronę sąsiedniego stolika. Francuska rodzina – młode małżeństwo z trójką małych dzieci – grzecznie pochłaniała sałatkę jarzynową, nad którą krążyło kilka much. On oglądał plan miasta, zaznaczając na czerwono ewentualne trasy. Ona pilnowała, żeby dzieci używały widelców, a nie rąk. Rodzina francuskich turystów wyglądała na szczęśliwą. Park Güell, Sagrada Familia… Dobry plan na popołudnie. Kobieta wyciągnęła rękę i przelotnie musnęła dłoń męża, rzucając mu wymowne spojrzenie. Wieczorem, kiedy dzieci zasną, odnowią stare przymierze.
Pieguska uśmiechnęłaby się z rozczuleniem na widok tej sceny. Historie z happy endem zawsze przywracały jej wygląd rozmarzonej dziewczynki. Barcelona przeniosła go do Buenos Aires, a kiedy już się tam znalazł, nie mógł nie pomyśleć o żonie, choć serce bolało go od tych utraconych na zawsze tęsknot. Dopił piwo i przeszedł na drugą stronę ulicy. Budynek, przed którym się zatrzymał, miał drzwi z wyłamanym zamkiem i nieodwracalnie popękaną elewację. Siatki, które robotnicy rozwiesili pod balkonami dla ochrony przed odpadającym tynkiem, były pełne śmieci wyrzucanych przez mieszkańców z okien. Leżały tam także skarpetki i majtki, które spadły ze sznurów do suszenia bielizny, oraz zdechły gołąb. Z pootwieranych okien wylatywała chmara dźwięków i zapachów. Chłopak z nagim torsem oparty łokciami o parapet jednego z nich palił papierosa i spoglądał na Mauricia znużonym wzrokiem. Staruszek wszedł do odrapanego holu i na rozpadających się skrzynkach odszukał numer mieszkania zajmowanego przez Przyjaciół Pamięci.
W domu nie było windy; ciężkim krokiem pokonał trzy kondygnacje wąskich schodów, czepiając się poręczy i co chwila przystając dla złapania oddechu.
Przez uchylone drzwi mieszkania padało intensywne naturalne światło. Uderzył kołatką i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Głos bardzo młodego Joana Manuela Serrata śpiewającego La Montonera torował sobie drogę pośród przyjemnego, pracowitego bałaganu. Było to skromne mieszkanie zawalone ulotkami i oprawionymi w proste ramki fotografiami, wśród których wyróżniało się zdjęcie Hebe de Bonafini, matki z Plaza de Mayo2, w charakterystycznej białej chustce na głowie, dzierżącej argentyńską flagę podpisaną przez kompozytorów tanga, Osvalda Pugliese i Atilia Stampone. Mauricio dostrzegł także płyty Atahualpy Yupanqui, Mercedes Sosy i Victora Heredii, plakat z filmu Wersja oficjalna z Normą Aleandro i zalegające wszędzie książki Julia Cortázara, Maríi Eleny Walsh, Eduarda Galeana, Tomása Eloya Martíneza, Griseldy Gambaro. Jakby przeniósł się w inne czasy, bardziej pasujące do hasła wypisanego na ścianie dużymi literami: „Jedyną walką, którą się przegrywa, jest ta, którą się porzuca”3. Mauricio oblał się rumieńcem. To zdanie było niczym pieśń młodości, w którą przestał wierzyć.
W sąsiednim pokoju widać było chaotycznie porozstawiane krzesła i ekran do rzutnika. Ktoś ściszył muzykę, głos Serrata zamienił się w cichy szept. W drzwiach stanęła kobieta o żwawym chodzie i stanowczym spojrzeniu, które kontrastowały z jej kompletnie białymi włosami i pomarszczoną twarzą. Starała się ukryć lekkie drżenie prawej dłoni, zwijając powykręcane artrozą palce w pięść, którą mocno przyciskała do biodra.
– W czym mogę panu pomóc? – Mówiła czystym,