Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Marek J. Piwko {mjp}
Ilustracja na okładce
© dezi / Massons / Shutterstock
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2017
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C
tel. 600-472-609
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-7835-585-4
Lecz kto nienawidzi brata swego, w ciemności jest i w ciemności chodzi, a nie wie, gdzie idzie, iż ciemność zaślepiła oczy jego
Ewie i Dorocie. Ukochanym Siostrom
1. Warszawa, 1941
Zimowy wieczór był mglisty i ponury. Nawet księżyc i gwiazdy jakby zapomniały zabłysnąć, żeby nieco rozświetlić niebo swoim blaskiem. W takiej aurze Warszawa wydawała się jeszcze bardziej nieprzyjazna i mroczna. Ruiny roztrzaskanych przez wrześniowe naloty budynków sprawiały wrażenie potworów, straszących mijających je ludzi, że oto wszystko w ich życiu się zmieniło, a oni mieli więcej szczęścia niż ci, którzy w tych domach zginęli. Dla kogoś, kto zetknął się z tymi widokami po raz pierwszy, było to dramatyczne przeżycie. Jakby niegdyś kolorowe, tętniące życiem miasto nagle zamieniło się w cmentarzysko.
Zbliżała się godzina policyjna, dało się zauważyć pośpiech mieszkańców zmierzających do swoich domów, byle zdążyć i nie narazić się na problemy. Na ich twarzach jednak nie było widać tragizmu wojny, jakby już przywykli do otaczającej ich rzeczywistości i próbowali się w niej odnaleźć. Nie wzruszał ich już widok zrujnowanych kamienic czy kościołów, oni chcieli przeżyć i na tym się skupiali, idąc niemal marszowym krokiem, wskakując w biegu do riksz albo znikając w bramach budynków. A pośród tych śpieszących się ludzi słychać było głośne rozmowy niemieckich żołnierzy patrolujących ulice, warkot samochodów poruszających się po brukowanych ulicach i zwiastujących, że oto może nadchodzić niebezpieczeństwo. Dlatego co niektórzy chowali się wówczas w cichych bramach i czekali, aż owe dźwięki umilkną, a oni bez przeszkód powrócą do swoich domów.
Julian Chełmicki, będąc za granicą i słuchając wiadomości, wielokrotnie próbował sobie wyobrażać, jak Warszawa wygląda po wrześniowych nalotach i wejściu okupanta, ale nie sądził, że będzie to tak przygnębiający widok. Jakby wkroczył do zupełnie innego świata. Nie poczuł takiego frywolnego zgiełku, jak przed wojną, ale lęk. Nie wiedział, czego może się spodziewać za kolejnym zakrętem czy na następnej ulicy. Był tutaj kimś obcym.
Dotarcie z miejsca zrzutu do Warszawy zajęło mu trzy dni. Nie miał pojęcia, jak to się stało, że zamiast w okolicach stolicy, wylądowali pod Cieszynem. Stamtąd czekała ich żmudna przeprawa przez granicę Rzeszy i wiele kilometrów, by dojechać tam, gdzie powinni. Rozdzielili się niemal natychmiast i każdy z nich, niczym pielgrzym idący do sanktuarium, musiał dotrzeć do Warszawy na własną rękę.
Chełmicki zapukał do drzwi mieszkania w eleganckiej kamienicy przy Hożej. Po chwili usłyszał chrobot przekręcanego klucza i w wąskiej szparze ukazała się twarz kobiety o ciemnych oczach.
– Pan do kogo? – zapytała niezbyt uprzejmie.
– Przywiozłem list ze Skierniewic, od wuja Bolesława – powiedział Julian.
Kobieta otworzyła szerzej drzwi i uśmiechnęła się czarująco.
– Mam nadzieję, że ciotka Ludwika już czuje się lepiej. Proszę wejść.
– Robert Jaworski – powiedział Chełmicki.
Kobieta, zamiast zwyczajowego podania ręki, uścisnęła przybysza. Julian roześmiał się i od razu poczuł się niemal jak u siebie w domu.
– Martwiłam się o ciebie. Czekam od pięciu dni, codziennie chodziłam w umówione miejsce… Ale cieszę się, że już jesteś. Rozbierz się, zaraz przygotuję herbatę i coś do zjedzenia, a potem pokażę ci pokój. Mam na imię Weronika.
Chełmicki zdjął ciężką skórzaną kurtkę, szalik i powiesił na fikuśnym wieszaku. Był zziębnięty, głodny i zmęczony. Miał nadzieję, że zaraz po posiłku gospodyni pozwoli mu się umyć i przespać.
Weszli do jasnej, dużej kuchni, w której pachniało rosołem i świeżym chlebem. Julian stanął w progu i mimo głodu postanowił najpierw się umyć, aby nie odstraszyć pani Weroniki, która sprawiała wrażenie dobrze wychowanej damy. Na pewno była już grubo po trzydziestce, ale miała nieskazitelną wręcz figurę i piękną twarz o ciemnych skośnych oczach i idealnie wykrojonych ustach. Włosy upięła w ciasny kok, co podkreślało jej nietuzinkową urodę. Należała do tych kobiet, które samym wyglądem potrafią onieśmielać mężczyzn.
Kiedy Julian powrócił z łazienki, na stole stał już parujący talerz rosołu, a Weronika krzątała się, sprawiając wrażenie nieco zmieszanej obecnością młodego i nad wyraz przystojnego oficera. Po kilku minutach usiadła w końcu naprzeciwko niego i uśmiechnęła się.
– Już myślałam, że nie dotrzesz.
– Było trochę problemów, ale na szczęście już jestem. Cały i zdrowy. A twój rosół jest wyśmienity. Słyszałem, że w Polsce jest bardzo źle z żywnością, a tu proszę… – powiedział, również uśmiechając się do kobiety.
– Tak, my, Polacy, niezbyt sobie chwalimy angielską kuchnię, dlatego chciałam cię ugościć takim prawdziwym rosołem z tłustej kury, tylko ten „kartkowiec” jest paskudny – stwierdziła ze śmiechem, po czym dodała, poważniejąc: – Jest bardzo źle. Ja mam więcej szczęścia niż inni, bo wdzięczni pacjenci ofiarowują mi to, co w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. Jedzenie.
– Jesteś lekarzem? – zapytał Julian.
– Tak, jestem chirurgiem w Dzieciątku Jezus. Tam byłam praktykantką, stażystką, a wreszcie pełnoprawnym pracownikiem. Mam blisko do pracy, co jest wielką zaletą. A ty co robiłeś przed wojną? Wiem, że nie możesz zdradzać szczegółów, ale opowiedz chociaż tak w dużym uogólnieniu…
– Od zawsze w wojsku, chociaż ojciec koniecznie chciał, żebym kiedyś przejął jego interesy. Teraz to już bez znaczenia, bo chyba każdy mężczyzna w moim wieku jest dzisiaj żołnierzem. – Uśmiechnął się smutno.
– Nie każdy, Robercie, nie każdy – westchnęła. – Są tacy, którzy tylko patrzą jak przetrwać tę wojnę. Najchętniej w ogóle nie wychodziliby z domu, żeby się nie narażać. Mój mąż, Tadeusz, był wojskowym lekarzem. Zginął we wrześniu, ale ja wciąż uważam, że należy próbować. Takie życie, to nie życie. – Uciekła wzrokiem gdzieś w przestrzeń.
– Masz dzieci? – zapytał Julian.
– Tak, mam syna, ale jak tylko Niemcy weszli do Warszawy, wywiozłam go do swoich rodziców. Mieszkają w Bełchatowie, a tam spokojniej niż tutaj. Wiem, mogłam wyjechać razem z nim i pozostać