Maura ruszyła w stronę swojego biura, mijając wozy policyjne. Zanurkowała pod żółtą taśmą, a kiedy się wyprostowała, ujrzała zmierzającą ku niej znaną sylwetkę. W ciągu dwóch lat, odkąd poznała Gabriela Deana, jeszcze nigdy nie widziała go tak zdenerwowanego, bo rzadko okazywał emocje. Tym razem na jego twarzy malowała się panika.
– Znasz ich nazwiska? – spytał.
Zdumiona pokręciła głową.
– Czyje nazwiska?
– Zakładników. Tych, co są w budynku.
– Tylko jedno. Znam nazwisko lekarki.
– Co to za lekarka?
Nie odpowiedziała od razu, zdziwiona ostrym tonem Gabriela.
– Jakaś doktor Tam. Z jej telefonu komórkowego porywaczka zadzwoniła do stacji radiowej.
Odwróciwszy się od niej, spojrzał na szpital.
– Chryste!
– O co chodzi?
– Nie mogę znaleźć Jane. Nie ma jej wśród ewakuowanych z zagrożonego piętra.
– Kiedy przyjęto ją do szpitala?
– Rano, po odejściu wód. – Spojrzał na Maurę. – Została przyjęta właśnie przez doktor Tam.
Nagle Maura przypomniała sobie, co usłyszała w przyczepie dowodzenia. Że doktor Tam poszła do pracowni USG, żeby skonsultować pacjentkę.
Zeszła do Jane.
– Lepiej to sprawdźmy. Chodź ze mną – rzuciła.
Rozdział ósmy
Przyszłam do szpitala, żeby urodzić dziecko, a tymczasem zanosi się na to, że odstrzelą mi głowę.
Jane siedziała na kanapie, wciśnięta między doktor Tam i czarnego salowego. Czuła, jak mężczyzna się trzęsie. Mimo klimatyzacji jego skóra była lepka i zimna. Doktor Tam siedziała nieruchomo, jej twarz przypominała kamienną maskę. Na innej kanapie siedziała recepcjonistka, obejmując się ramionami, a koło niej cicho płacząca kobieta technik. Żadna z tych osób nie śmiała się odezwać; jedyny dźwięk pochodził z włączonego telewizora. Jane zerknęła na nazwiska widniejące na plakietkach przy fartuchach. Mac. Domenica. Glenna. Dr Tam. Spojrzała na plastikową opaskę na własnym przegubie. RIZZOLI JANE. Jesteśmy wszyscy oznakowani; w kostnicy nie będą mieli kłopotu ze zidentyfikowaniem nas. Pomyślała o mieszkańcach Bostonu, otwierających jutro poranną „Tribune” i czytających te same nazwiska, wydrukowane na pierwszej stronie, czarną czcionką na białym tle. OSOBY ZABITE PODCZAS SZTURMU NA SZPITAL. Pomyślała o czytelnikach, przebiegających bez emocji wzrokiem nazwisko „Rizzoli Jane”, a potem kierujących uwagę na strony sportowe.
Czy tak wygląda koniec? Czy wystarczy znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie? Chwileczkę, jestem w ciąży!, miała ochotę krzyknąć. W filmach nikt nie zabija ciężarnych zakładniczek!
Ale to nie był film, więc nie mogła przewidzieć, co zrobi ta Szalona Lala. Tak ją w myślach nazwała. Szalona Lala. Bo jak inaczej nazwać piękną kobietę, która chodzi tam i z powrotem po pokoju, wymachując pistoletem i tylko od czasu do czasu zatrzymuje się, by rzucić okiem na ekran telewizora, nastawionego na Kanał Szósty, nadający na żywo relację z centrum medycznego, gdzie uwięziono zakładników? Spójrz, mamo, jestem w telewizji, pomyślała Jane. Jestem jednym z tych szczęśliwców zamkniętych w pułapce. To jakby brać udział w reality show, gdzie walczy się o przetrwanie, z tą różnicą, że bez śmiercionośnej broni.
I bez krwi.
Zauważyła, że Szalona Lala ma na przegubie identyczną opaskę pacjenta, jak ona sama. Uciekinierka z oddziału psychiatrycznego? Taka nie usiedziałaby posłusznie w wózku. Była bosa; zgrzebna, szpitalna koszula opinała kształtne pośladki. Miała długie nogi, muskularne uda, a na głowie grzywę bujnych kruczoczarnych włosów. Ubrana w seksowny skórzany kostium, wyglądałaby jak Xenna, księżniczka wojownik.
– Muszę się wysikać – oznajmił pan Bodine.
Szalona Lala nawet na niego nie spojrzała.
– Hej! Czy ktoś mnie słyszy? Powiedziałem, że chce mi się sikać!
Jak chcesz, to sikaj, wstrętny staruchu, pomyślała Rizzoli. Zlej się do wózka. Nie wkurzaj kogoś, kto ma pistolet.
Na ekranie telewizora ukazała się blond reporterka, Zoe Fossey, nadająca na żywo z Albany Street.
„Jeszcze nie wiadomo, ilu zakładników zostało uwięzionych w szpitalu. Policja otoczyła kordonem cały budynek. Dotychczas wiemy o jednej ofierze: w trakcie próby unieruchomienia pacjentki został zastrzelony ochroniarz…”.
Szalona Lala zatrzymała się, ze wzrokiem wbitym w ekran. Bosa stopa nadepnęła kopertę leżącą na podłodze. Jane dopiero wtedy zwróciła uwagę na wypisane czarnym flamastrem nazwisko:
„Rizzoli, Jane”.
Kiedy serwis wiadomości się skończył, Szalona Lala podjęła miarowy spacer, schodząc z koperty zawierającej ambulatoryjną kartę Jane, którą doktor Tam prawdopodobnie miała ze sobą, idąc do pracowni USG. Teraz leżała u stóp Szalonej Lali. Wystarczyło, żeby się schyliła, otworzyła ją i przeczytała pierwszą stronę, która zawierała wszystkie informacje o pacjentce: nazwisko, datę urodzenia, stan cywilny, numer ubezpieczenia.
Prócz tego zawód: detektyw, wydział zabójstw bostońskiej policji.
Ta kobieta wie, że jest osaczona przez brygadę antyterrorystyczną, pomyślała Jane. Jeśli się dowie, że ja też jestem policjantką…
Nie miała odwagi dokończyć myśli: wiedziała, jakie mogą być konsekwencje. Jeszcze raz spojrzała na swoją szpitalną opaskę identyfikacyjną z wydrukowanym nazwiskiem: RIZZOLI JANE. Gdyby udało jej się ją zdjąć, ukryłaby ją między poduszkami, a wtedy Szalona Lala, nawet gdyby zauważyła kartę, nie wiedziałaby, do kogo należy. Trzeba to zrobić, pozbyć się niebezpiecznej opaski, wtedy będę po prostu jedną z ciężarnych pacjentek szpitala. Nie będę policjantką, nic mi nie grozi.
Wsunąwszy palec pod opaskę, szarpnęła lekko, bez rezultatu. Szarpnęła mocniej, mimo to nie mogła zerwać paska. Z czego, do cholery, jest zrobiony? Z tytanu? Powinien być, oczywiście, solidny, nikt w szpitalu nie chciałby, żeby kłopotliwi pacjenci, tacy jak ten staruch pan Bodine, zrywali identyfikatory i pętali się anonimowo po korytarzach. Zacisnąwszy zęby, ciągnęła za pasek, coraz bardziej napinając mięśnie, bez skutku. Chyba będę musiała to przegryźć, pomyślała. Spróbuję, kiedy Szalona Lala nie będzie patrzyła…
Nagle zamarła. Zorientowała się, że kobieta stoi tuż przed nią, a jej stopa znów przydeptuje kopertę. Powoli podniosła wzrok na jej twarz. Do tej pory unikała patrzenia porywaczce w oczy, obawiając się, że ściągnie na siebie jej uwagę. Teraz, ku swojemu przerażeniu, stwierdziła, że tamta skupia uwagę na niej – i tylko na niej – i poczuła się jak gazela, oddzielona od stada, skazana na rzeź. Kobieta nawet wyglądała jak kocica: długie kończyny, miękkie ruchy i lśniące czarne włosy przywodziły na myśl panterę. Niebieskie oczy świeciły jak szperacze, skupione teraz na Jane.
– To właśnie robią – powiedziała, patrząc na opaskę Jane. – Przyczepiają ci metkę. Jak w obozie koncentracyjnym. – Pokazała jej własną opaskę z wydrukowanym N.N. Musisz mieć jakieś nazwisko, pomyślała Jane i zachciało jej się śmiać. Jestem zakładniczką osoby bez nazwiska. Prawdziwe imię przeciw brakowi imienia. Czy w szpitalu nie znano nazwiska tej kobiety, kiedy ją przyjmowano? Sądząc po tych kilku słowach, które wypowiedziała, można było z całkowitą