To właśnie Śmierć, o żalu, ludziom żyć pozwala, To cel każdego życia, jedyna podpora, Co jak eliksir dźwiga nas wzwyż i upaja I daje nam odwagę kroczyć do wieczora.
Rozdział 1
Rano w lustrze znowu widziałem swoją twarz czterdziestolatka. Wciąż czterdziestolatka. Jeszcze bez wyraźnych zmarszczek, choć śmiertelnie poważną. Niemłodą, a przecież nadal wręcz nieprzyzwoicie świeżą. Niezmienną od zbyt wielu lat… Popatrzyłem na tę swoją fizjonomię z wściekłością i żalem.
Jeśli dobrze porachowałem dni, to dzisiaj skończę 155 lat.
I nie pragnę nieśmiertelności, choć podobno każdy jej pożąda. Jak kochanki, na którą go nie stać. Której nawet nie potrafiłby sprostać. Dlatego nie warto pytać, jak długo chciałbyś żyć? Bo tak jak bogactwa, zawsze będzie nam życia za mało. Ale i pytać nie warto, kiedy wreszcie zaakceptujesz nieuchronne nadejście śmierci? Bo zawsze będziesz na nią nieprzygotowany. Należałoby raczej odpowiedzieć sobie na pytanie, jak chciałbyś żyć i czego w danym ci czasie doświadczyć?
O nieśmiertelności jednak miło jest pomarzyć. Tylko pomarzyć. Bo choć rozpala wyobraźnię, to zdaje się być irracjonalna, zupełnie nielogiczna. To śmierć jest początkiem i końcem, alfą i omegą w biologicznym kręgu życia, w całym tym procesie obumierania i odradzania się przyrody. To ona jest podwaliną wszelkiego życia. Słusznie więc powiedziane jest: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”…
Podobno żyję zbyt długo na skutek mutacji jakiegoś „genu starości”. Naukowcy odkryli go najpierw u myszy, na których prowadzili eksperymenty, i nazwali SIRT1. Nie znam się na tym. Wiem tylko, że teraz to mnie przypadła rola laboratoryjnej myszy. Wbrew mojej woli. Zwabiono mnie tutaj podstępem i schwytano, bo ktoś chce, żebym poświęcił się dla innych. Dla tych, którzy bardzo pragną długowieczności. Nadto uważają, że nawet życie jest towarem, a ich stać na to, żeby je sobie kupić.
Dlatego będą ścigać mnie aż do kresu moich dni. Jeśli moje dni kiedykolwiek sięgną kresu…
Przypuszczam, że tak naprawdę nie jestem nieśmiertelny, a jedynie długowieczny. Bo któż był, poza Jezusem? Zresztą On podobno był Bogiem…
Niektórzy nie wierzą nawet w wieczne życie po tamtej stronie, a cóż dopiero na tym padole. A jeżeli po śmierci ciała jakiś rodzaj nieskończonego żywota duszy istnieje, to jakaż z niego radość…? Czy nie z naszych ciał płynie wszelka rozkosz, wszelka zmysłowa przyjemność i podnieta? Nawet jeśli rodzi się w mózgu, jeśli ma swe źródło głęboko w duszy, to cóż nam po niej bez ciała…? A czy widział kto katolika, cieszącego się na wieść o śmierci bliskiej mu osoby? Czy chrześcijanina napełnia radość na myśl o rajskich ogrodach zgotowanych mu przez Pana?… Gdybyśmy rzeczywiście i głęboko uwierzyli w czekające nas szczęśliwe, wieczne życie po życiu, w to Chrystusowe przesłanie, iż mimo że pomrzemy, nadal żyć będziemy, stalibyśmy się cywilizacją samobójców, bo każdy jak najprędzej pragnąłby znaleźć się w zaświatach. A przecież wieczność jest dla nas przerażająca. Nieznana i obca. Nawet jeśli miałbyś spędzić ją pod postacią anioła – abstrahując od tego jak dziwacznie czułbyś się taki uskrzydlony i święty – nieskończoność czasu jest poza naszą wyobraźnią, więc jak można w ogóle śnić o nieśmiertelności, nieważne tu czy tam…?
Jednak – jeśli za prawdę wziąć biblijne przekazy – nasi przodkowie mogli poczuć przedsmak nieśmiertelności. Metuszelach, zwany Matuzalemem, był ponoć najstarszym z ludzi. Przynajmniej spośród tych, których wspomina Biblia. Ale nawet on nie był nieśmiertelny. Śmierć upomniała się o niego po 969 latach. Adam przeżył lat 930, jego syn Set już „tylko” 807, zaś kolejne pokolenia, choć równie matuzalemowe, coraz wcześniej odchodziły z tego świata. Ojciec Noego dożył 777 wiosen. Sam Noe wyruszył na spotkanie ze Stwórcą po 950 latach wędrówki po tym nie najlepszym ze światów. Następne znane z Biblii postacie umierały nie przekroczywszy pół tysiąca lat. Wkrótce najbardziej sędziwi dożywali ledwie dwóch stuleci. Ostatecznie Bóg ograniczył wiek człowieka do 120 lat. Do tej granicy zbliżyło się dziś niewielu. Przekroczyć ją, jak czytałem, na pewno udało się tylko mej rodaczce, niejakiej Jeanne Calment.
Czy w przyszłości ludzie sprzeciwią się boskiemu słowu i masowo będą łamać ów limit wieku…? Ja wiem, że tak. Jednego z nich znam aż za dobrze. O istnieniu kilku słyszałem. Lecz pewny jestem, że – jeśli spotkacie ich na swej drodze – nie pokażą wam dowodów osobistych, paszportów ani wypisów z kościelnych rejestrów narodzin. Nie upomną się o tytuł najstarszego mieszkańca Ziemi, hasło w encyklopedii czy uwiecznienie tego rekordu w Księdze Guinnessa. Być może żyją gdzieś pośród was, anonimowi, bez oznak starości na twarzach, jak ja żyłem przez półtora stulecia…
Rozdział 2
Przez szparę pod drzwiami z korytarza sączyło się trupioblade, jarzeniowe światło. Mężczyzna nasłuchiwał, wciśnięty między laboratoryjne stoły, kulawe łóżka na kółkach, stojaki do kroplówek – śmierdzący kurzem i chemią szpitalny złom. Gdzieś trzasnęły drzwi. Potem kolejne, znacznie bliżej. Chwilę później rozległy się kroki na korytarzu. Zbliżali się, a stąd nie było ucieczki. Jego matuzalemowe serce zabiło głośniej. Najstarsza na świecie pompka tłocząca krew w ludzkim ciele. I wciąż nadzwyczaj sprawna, choć cholernie wystraszona.
Pościg minął jego kryjówkę. Słyszał jak cichną odgłosy kroków, jak dobrzmiewa echo rzuconych półgłosem słów, jakiegoś przekleństwa lub groźby.
Odetchnął z ulgą i już myślał, co dalej, już zaczynał budować w swojej wyobraźni plan na nieodległą przyszłość, gdy za drzwiami rozległ się ostry pogłos szpilek. Kobieta szła ostatnia. Daleko z tyłu. Może szukała go na własną rękę? Może oderwała się od grupy, kierując się jakimś instynktem, a może po prostu coś ją zatrzymało?
Wsunął się pod łóżko. Kurz zaczął drapać go w gardło. Z trudem powstrzymał kasłanie. Otaczała go towarzyszącą mu od wielu dni woń środków septycznych, przez którą przebijał się smród uryny z materaca nad jego głową. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Wpatrywał się z wyczekiwaniem w szparę pod drzwiami, aż światło przysłonił cień, a odgłos kroków ucichł. Drzwi skrzypnęły i rozwarły się nieznacznie; w mrok wbiła się smuga blasku. Zmrużył oczy. Rozpoznał jej sylwetkę. Była to hematolog, która parę razy pojawiła się przy jego łóżku. Słyszał jak mówili na nią Marta.
Kobieta pociągnęła ku sobie skrzydło drzwi, jakby zamierzała już odjeść, lecz coś ją powstrzymało. Otworzyła drzwi szerzej, przekroczyła próg i przykucnęła. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Miał wrażenie, raczej nadzieję, że go jednak nie dostrzegła, że jej wzrok tylko prześlizgnął się obok jego głowy, po nogach szpitalnego łóżka. Wstrzymał oddech.
– Wiem, że pan tam jest – odezwała się szeptem. – Ale nie musi się pan mnie obawiać. Nie wydam pana…. – Teraz spojrzała już na pewno prosto w jego oczy, choć nie dostrzegł jej źrenic. Jarzeniowe światło z korytarza za jej plecami sprawiało, że widział tylko ciemny zarys jej postaci.
– Już dłużej tego nie zniosę… – rzekł cicho, zrezygnowanym głosem.
– Współczuję panu… Naprawdę – przyznała. – I spróbuję panu pomóc… Teraz narobię rabanu. Wydam pana, żeby uśpić ich czujność, a później na spokojnie opracuję jakiś sensowny plan ucieczki… Czy może mi pan zaufać, panie Jakubie?
– A mam inne wyjście?
– Proszę mi wierzyć, pomogę panu. Nie jestem taka jak oni… Jestem pracownikiem naukowym, nie jakimś doktorem Mengele.
– Zatem niech pani robi, co musi.
Zbiegli się wszyscy: tęgi pielęgniarz w rozchełstanym kitlu, dwóch niemłodych pracowników ochrony, wysoki, jakby zasuszony doktor w drucianych okularach, którego nie lubił, choć osobiście nigdy nic złego mu nie zrobił i nienaturalnie opalony gerontolog. I jeszcze dwóch młodych mężczyzn, których nigdy wcześniej nie widział. Jeden z nich palił papierosa, nie przejmując się, że to szpital. Skąd ich się tu tylu nagle wzięło…?
Wyczołgał