– Wiem, wiem… Tylko nie wplącz mnie w jakieś gówno. Zrób tak, by nie zwracać uwagi.
Emil się uśmiechnął. To potrafił bardzo dobrze.
– W porządku.
– Masz jeszcze coś?
Emil wyjął kartkę i podał przełożonemu. Komendant przeleciał wzrokiem po piśmie i odłożył na blat.
– Co to ma być, do cholery?
– Wniosek o emeryturę.
– No, widzę przecież, że nie podanie o węgiel! Nie jestem idiotą! Pytam, dlaczego chcesz odejść. Jesteś młody facet jeszcze, służysz dwadzieścia lat. Możesz służyć przynajmniej kilka lat jeszcze.
– Chciałbym odejść.
Był zmęczony jak wróbel, który wciąż macha skrzydłami pod wiatr w burzę. Znużony pracą bez celu. Emil chciał zmienić coś w życiu.
– Czy to sprawa osobista?
– Tak – skłamał.
Prawda była taka, że miał dość już tej opolskiej kliki. Nigdy nie był jednym z nich. Komendant przypuszczał, że chodzi o alkohol.
– Rozumiem. Więc na chwilę obecną chcę, żebyś dokończył tę sprawę jak najszybciej. Mamy początek grudnia. Do czerwca masz czas. Chciałbym, aby najpóźniej do wakacji sprawa była zamknięta. Jeśli tak będzie i ci się uda, to pogadamy. Pozwolę ci odejść na korzystnych warunkach. Rozumiemy się?
– Tak jest, komendancie.
– Doskonale. Czekam na następne raporty.
– Dlaczego dziennikarze się tak bardzo tym bunkrem interesują? Zauważyłem, że pewna dziennikarka ciągle roztrząsa tę sprawę jak gnój na widłach.
– Kurwa, szlag mnie trafi!
Komendant walnął pięścią w stół. Emil poczuł satysfakcję. Lubił wkurzać starego ubeka. Ten zaś wstał od biurka, znów zapalił papierosa. Wydawał się roztrzęsiony. Ruszył w kierunku okna. Wcześniej w glorii i chwale zapewniał dziennikarzy, że sprawę rozwiązał. Teraz – komendant westchnął głęboko – będzie musiał wszystko odkręcać.
– Skąd to wiesz?
– Ciągle mówią o tym w radio – Emil odparł zgodnie z prawdą.
– Nie podoba mi się to, ale co zrobić? Rób swoje. Ciebie nikt nie ruszy. Zajmę się nimi, a ty działaj.
– Do widzenia.
– I pamiętaj. Działaj, by jak najmniej kręcić się obok bunkra. Nie dajmy im pretekstu do kpin.
Kiedy Emil wyszedł, komendant jeszcze raz przeczytał papiery, łącznie ze stenogramem nagrania. Musiał zadzwonić do Lipskiego.
16.
Ludźmi takimi jak prokurator Emil brzydził się najbardziej. Lipski jako dzieciak był pomiatany przez kolegów. Kiedy grali w piłkę, zawsze stał na bramce. Gdy ktoś strzelał, odwracał się tyłem, by strzał przyjąć na tłustą dupę.
Dzieci tolerowały go za sprawą batoników, cukierków, ciastek i gum do żucia, które przynosił. Pamiętliwy i mściwy nie wahał się przypomnieć komuś, że nazwał go kiedyś grubasem, parówką czy kapusiem, i cukierkiem nie poczęstować. Był tępy przez bardzo długi czas. Kiedy inni potrafili płynnie czytać, Lipskiemu nawet najprostsze teksty sprawiały niewyobrażalne trudności. Długo miał problemy z tym, czy litera „b” powinna mieć brzuszek w lewo czy w prawo, a litery składał pojedynczo w słowa. Dziś problem załatwiłaby matka Lipskiego, przynosząc zaświadczenie od psychologa, że synek, choć pilny i inteligentny jak da Vinci, to jednak ortografii i czytania nauczyć się nijak nie potrafi, bo ma dysortografię, co całą tępotę tłumaczy. Ale czasy były inne. Na wywiadówkę przyszedł stary Lipski. Choć w cywilu, wychowawczyni nie mała wątpliwości, kim był. A stary, dziś senator, wtedy był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa MSW. Wystarczyła krótka rozmowa, by oceny młodego Lipy szybko się poprawiły, niezależnie od postępów w nauce.
Tak skończył pierwsze liceum w Opolu i trafił na Wydział Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego. Kierunek ukończył już po odejściu starego na emeryturę. Gwardia się wykruszała i czasy nastały trudniejsze, więc młodemu Lipie udało się załatwić posadę w sądzie, a potem gabinet prokuratora.
– Lipski, słucham – odezwał się, odbierając telefon.
– Mamy smród – odparł Boss, nie owijając w bawełnę.
– Mów.
Komendant streścił Lipskiemu rozmowę z Emilem. Sprawę przesłanego na komendę nagrania zostawił na koniec.
– Zanim ci to przeczytam, muszę cię prosić, abyś pomógł mi dorwać tego pojebańca, bo może nasrać wokół nas.
– Możesz na mnie liczyć.
– Chcę, abyśmy mieli jasność.
– Mówże, o co chodzi.
– Widzisz, Lipa, boję się, że to nie jest zwykły pojeb.
– Nie mów do mnie tak, przecież wiesz, że tego nie lubię – zjeżył się prokurator.
– Sram na to. Mam ważniejsze sprawy.
– Co?
– On dużo wie, za dużo.
– Kto wie? Emil czy ten pojeb?
– Emil na razie wie niewiele. Może tak zostanie. Obawiam się, że wpadł na trop kogoś bardzo niebezpiecznego. Nie wiem dokładnie, ile ten ktoś wie, ale… boję się, że na tyle dużo, aby narobić nam bardzo dużych kłopotów. Nie podoba mi się ten bunkier, rozumiesz?
– Nie.
– To zapytaj tatusia! Ten bunkier to nie przypadek.
– W jakim sensie?
– Zrozumiesz, jak ci przeczytam. Słuchaj.
Po chwili Lipski skupiony słuchał tekstu czytanego do słuchawki. Niejednokrotnie prokurator spotykał się z pogróżkami pod swoim adresem, tym razem jednak się wystraszył. Ostatnie słowa zrobiły na nim wrażenie.
Każda zbrodnia będzie bardziej przerażająca i dla was bolesna. I w was wycelowana. Zacząłem od nich. Nie byli nikomu potrzebni. Ale mieli swoją winę, Bossakowski wie. Z każdym polowaniem będę bliżej, bo jesteście u szczytu. Przyjdzie kolej i na was. Powiem, kiedy zrobię następny krok. Musicie być czujni. Miejcie oczy szeroko otwarte i nie próbujcie umyć sobie rąk, bo krwi umyć się nie da.
– To jakieś pierdolenie – Lipski skwitował nagranie.
– Pierdolenie czy nie, musimy się spotkać.
– Po co?
– Musimy pogadać i koniec.
– Co się tak gorączkujesz? – próbował uspokajać go Lipski. – Jakiś wariat otruł dwóch bezdomnych w bunkrze i afera.
– Młody jesteś. O wszystkim nie wiesz.
– Dobra – zgodził się bez wahania.
– Za pół godziny tam, gdzie zawsze?
Na czole odkładającego słuchawkę prokuratora pojawiły się kropelki potu. Poczuł się tak, kiedy był dzieckiem i nie wiedział, w którą stronę namalować brzuszek w literce „b”.
– Pani Kasiu – zadzwonił do sekretarki – dzisiaj mnie nie będzie. Kłopoty rodzinne, zaraz wychodzę.
– Oczywiście,