KAROL MAY
Old Surehand
Tom 1
ISBN: 978-83-7623-958-3
Wydawnictwo Zielona Sowa
Kraków
Tytuł oryginału
Old Surehand
Redaktor serii
Iwona Misiak
Korekta
Katarzyna Kierejsza
Ilustracja na okładce
Edyta Stajniak
Układ typograficzny i projekt okładki
Piotr Hrehorowicz
Skład i łamanie
Inter Line s.c.
© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., 2009
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
30-404 Kraków, ul. Cegielniana 4A
tel./fax (012) 266-62-94
tel. (012) 266-62-92
www.zielonasowa.pl
ROZDZIAŁ I | Old Wabble
W licznych moich podróżach i dalekich wędrówkach spotykałem często, szczególnie wśród dzikich lub na pół cywilizowanych plemion, ludzi, którzy zostawali moimi przyjaciółmi. Wiernie dochowuję im pamięci i z pewnością nie zapomnę ich aż do śmierci. Nikogo jednak nie kochałem tak bardzo, jak słynnego wodza Apaczów Winnetou. Wszyscy moi czytelnicy znają tego szlachetnego Indianina i wiedzą, jak się z nim zapoznałem; wiedzą także, że przywiązanie moje do tego człowieka gnało mnie z dalekiej Afryki i Azji na prerie, w lasy i góry Ameryki Północnej. Nawet wówczas, kiedy nasze spotkanie nie było z góry umówione, umiałem zawsze odszukać przyjaciela. W takich wypadkach jechałem zwykle nad Rio Pecos do Meskalerów, szczepu Apaczów, do którego Winnetou należał, i tam mi mówiono, gdzie się wódz znajduje. Czasami dowiadywałem się o tym od myśliwych z Zachodu lub od Indian, których spotykałem po drodze.
Niekiedy jednak mogłem mu przed rozstaniem wyznaczyć dokładnie miejsce i czas przyszłego spotkania. Stosowałem się wtedy do wyznaczonej daty, on także. I choć posługiwał się indiańską rachubą czasu, która wydawała mi się niezbyt pewna, przybywał zawsze na oznaczoną minutę. Nie zdarzyło się nigdy, żebym czekał na niego.
Tylko raz sądziłem, że nie był punktualny, ale okazało się, że nie miałem racji. Musieliśmy się rozstać daleko na północy, a w cztery miesiące później mieliśmy się spotkać na południu, w Sierra Madre. Winnetou powiedział wówczas:
– Mój brat zna przecież strumień zwany Clear Brook? Polowaliśmy tam razem. Czy przypominasz sobie odwieczny dąb, pod którym rozłożyliśmy się na noc obozem?
– Oczywiście.
– A zatem nie możemy się minąć. Korona tego drzewa już dawno uschła. Gdy w południe cień dębu będzie miał pięciokrotną długość mojego brata, Winnetou nadejdzie. Howgh!
Musiałem, oczywiście, przetłumaczyć to na naszą rachubę czasu i zjawiłem się nad strumieniem w oznaczonym dniu. Nie było tam jednak ani śladu Winnetou, chociaż cień dębu był już odpowiednio długi. Czekałem kilka godzin, ale wódz się nie zjawił. Wiedziałem, że tylko coś bardzo ważnego mogło mu przeszkodzić w dotrzymaniu obietnicy, i zacząłem się niepokoić, kiedy przyszło mi na myśl, że Winnetou już tu był, lecz nie mógł na mnie czekać. W takim razie musiał zostawić jakiś znak. Zbadałem pień dębu i rzeczywiście na wysokości człowieka znalazłem małą gałązkę świerkową. Musiał ją tu ktoś wetknąć umyślnie, i to już dość dawno, gdyż była całkiem zeschnięta. Wyciągnąłem gałązkę. Jej koniec był owinięty kawałkiem papieru. Rozwinąłem kartkę i znalazłem na niej te słowa:
„Niechaj mój brat przybywa czym prędzej do Bloody Foksa [Bloody Fox (ang.) – Krwawy Lis.], na którego chcą napaść Komancze. Winnetou śpieszy, aby go ostrzec”.
Zaniepokoiłem się o przyjaciela, chociaż wiedziałem, że wychodzi zwycięsko z każdego niebezpieczeństwa. Martwiłem się także o Bloody Foksa: będzie prawdopodobnie zgubiony, jeśli Winnetou nie zdoła dotrzeć do niego przed nadejściem Komanczów. Droga, która mnie czekała, również była niebezpieczna. Bloody Fox mieszkał w oazie na pustyni Llano Estacado, a droga do jego siedziby wiodła przez terytorium Komanczów, z którymi ścieraliśmy się niejednokrotnie. Gdybym się dostał w ich ręce, nie uniknąłbym zapewne pala męczarni.
Byłem sam i zdany tylko na siebie, ale miałem dobrą broń i znakomitego konia, któremu mogłem zaufać. Znałem też dokładnie te okolice i wiedziałem, że doświadczonemu westmanowi [Westman (ang.) – człowiek żyjący na Dzikim Zachodzie, potrafiący sobie radzić z trudnymi warunkami i niebezpieczeństwami, jakie tam można było napotkać.] łatwiej podróżować samemu aniżeli w towarzystwie ludzi, na których nie może całkowicie polegać. Gdybym miał prócz tego jeszcze jakieś wątpliwości, to musiałyby się rozwiać wobec świadomości, że Bloody Fox jest w niebezpieczeństwie i że trzeba go ratować. Wsiadłem zatem na konia i ruszyłem, tak jak sobie tego życzył mój przyjaciel i brat.
Dopóki znajdowałem się we właściwej Sierze, nie było specjalnych powodów do obaw; miałem się tutaj gdzie ukryć, czułem się więc dość bezpieczny. Dalej jednak ciągnął się nagi płaskowyż, gdzie jeździec był już z daleka widoczny. Przecinały go strome parowy i głębokie kaniony, porosłe z rzadka aloesami i kaktusami, za którymi nie sposób się ukryć. Gdybym w takim kanionie natknął się na Komanczów, ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa ucieczka oraz rączość i wytrwałość mego konia.
Najniebezpieczniejszym z tych wąwozów był tak zwany Mistake Canyon, ponieważ stanowił uczęszczaną drogę indiańską między górami a równiną. Nazwę swoją zawdzięczał tragicznej pomyłce: opowiadano, że pewien biały myśliwy zastrzelił tutaj swego najlepszego przyjaciela Apacza zamiast wroga Komancza. Kim był ten biały i kim byli ci dwaj Indianie – wówczas jeszcze nie wiedziałem. Ten rzeczywiście niebezpieczny kanion omijano z daleka – zabobonni westmani twierdzili, że rzadko udaje się białemu przejść tędy bez szkody. Duch zabitego Apacza miał każdego przywodzić do zguby.
Zanim dotarłem do miejsca wypadku, zauważyłem ślady większego oddziału konnych, którzy nadjechali z boku, a potem posuwali się w tym samym co ja kierunku. Zsiadłszy z wierzchowca i zbadawszy trop, spostrzegłem ze zdumieniem i radością, że konie były podkute. Jeźdźcy nie należeli zatem do rasy czerwonej. Nieco dalej jeden z nich zsiadł z konia, prawdopodobnie aby poprawić popręg, a reszta pojechała dalej. Zbadałem dokładnie to miejsce i zauważyłem obok śladów lewej nogi kilka krótkich, wąskich wcięć, jakby od grzbietu noża. Czyżby jeździec miał szablę? Czyżby wojsko wyruszyło przeciw Komanczom, by ich ukarać za rozbójnicze wyprawy? Zaciekawiony, ruszyłem cwałem za tropem. Im dalej jechałem, tym więcej znajdowałem śladów zbiegających się z różnych stron i wiodących potem w jednym kierunku. Nie było już wątpliwości, że przede mną przejechali żołnierze, a kiedy po pewnym czasie minąłem odnogę gęstego lasu kaktusowego, ujrzałem przed sobą obóz. Zauważyłem od pierwszego rzutu oka, że nie rozbito go na krótko. Pas kaktusów zabezpieczał oddział przed napadem z tyłu i z boków, a z przodu rozciągała się otwarta przestrzeń, tak że niespodziany napad był niemożliwy. Nie zauważono jednak, że zbliżam się od zachodu. Nawet w biały dzień należało postawić tutaj straż. Zaniechanie tej ostrożności było karygodnym niedbalstwem. Co by się stało, gdyby zamiast mnie nadciągnęła gromada Indian? Po przeciwnej stronie teren opadał ku kanionowi, gdzie musiało być pod dostatkiem wody. Konie leżały lub chodziły puszczone wolno. Dla osłony przed żarem słonecznym rozciągnięto nad kaktusami prześcieradła. Jeden wielki namiot był przeznaczony dla oficerów, a obok niego, w cieniu, przechowywano także zapasy żywności. W pobliżu leżało kilku cywilów, którzy widocznie chcieli przenocować pod opieką wojska, gdyż dzień miał się już ku końcowi. Postanowiłem zrobić to samo. Mogłem wprawdzie jechać dalej, lecz musiałbym potem obozować samotnie i czuwać