Rozdział pierwszy
W chwili gdy poczułem w kieszeni lekką wibrację, spojrzałem na kapitana i próbowałem zgadnąć, co mi zrobi, jeśli wyciągnę komórkę i przeczytam esemesa. Pewnie wkurzyłby się jak diabli, gdyby spostrzegł, że nie słucham szczegółów odprawy dotyczącej jutrzejszej akcji.
Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie sprawdzenia, czy wiadomość była od Sarah, Sashy czy jak tam miała na imię dziewczyna, z którą umówiłem się na wieczór. Wyjąłem telefon i ukradkiem zerknąłem pod biurkiem na wyświetlacz. Wiedziałem, że nawet gdyby kapitan mnie na tym przyłapał, nie wycofałby mnie z operacji. Byłem najlepszym snajperem, jakiego miał, dlatego mogłem liczyć na trochę pobłażliwości.
Jednak zamiast wiadomości od dziewczyny dostałem dwa zdjęcia od najlepszego przyjaciela, Ashtona Taylora. Kiedy otworzyłem pierwsze, zobaczyłem noworodka opatulonego w kocyk. Zamurowało mnie. Kretyński uśmiech pojawił mi się na ustach, gdy zobaczyłem drugie zdjęcie, na którym Anna, żona Ashtona, trzymała na rękach niemowlę i uśmiechała się z dumą. Pod spodem widniał tekst:
Anna i mały Cameron mają się świetnie.
– Ja pierdzielę! – krzyknąłem podekscytowany i zerwałem się z miejsca, zapominając zupełnie, gdzie byłem. Uniosłem do góry zaciśniętą pięść w geście radości.
– Co ty wyprawiasz, Peters? Dlaczego przerywasz odprawę? – rzucił gniewnie kapitan Elder, a oczy wszystkich zwróciły się na mnie.
Przełknąłem głośno ślinę i przestąpiłem z nogi na nogę.
– Ashtonowi i Annie urodziło się dziecko – oznajmiłem, trzymając przed sobą telefon i pokazując reszcie drużyny zdjęcie jako dowód.
– Tak? A co im się urodziło? – zaciekawił się kapitan. Twarz mu złagodniała. Zawsze lubił Ashtona, no i, rzecz jasna, cały świat czekał z zapartym tchem na wieść o urodzinach tego dziecka. Powiedzenie, że ojciec Anny był ważną osobistością, graniczyłoby z niedomówieniem stulecia. Jej ojciec, Tom Spencer, sprawował obecnie po raz drugi urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Anna jako pierwsza córka stała się celebrytką. Prasa polowała na każde słowo Anny i Ashtona. Można było pomyśleć, że świat opanowała obsesja na punkcie „Annatona” i trwało tak od pięciu lat, od kiedy sfotografowano ich razem po raz pierwszy.
– Mają chłopczyka – odpowiedziałem.
– To świetnie. Zakładam, że wszystko poszło dobrze? Jak się czuje Anna? – pytał dalej.
– Najwyraźniej dobrze.
– Doskonale. Ale czy mógłbyś teraz, do kurwy nędzy, usiąść i pozwolić mi dokończyć odprawę?
– Tak jest, panie kapitanie. Przepraszam. – Opadłem na krzesło. Usiłowałem wyglądać na skruszonego, nie mogłem jednak stłumić uśmiechu dumy. Ashton na to zasługiwał. Nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy jak teraz z żoną. Anna okazała się niesamowitą osobą i przyznaję, czułem trochę zazdrość o to, że Ashton poznał ją przede mną. Była piękna, mądra i wesoła – miała wszystko, co chciałbym znaleźć któregoś dnia w swojej dziewczynie.
Przez resztę odprawy prawie nie mogłem się skupić. Marzyłem jedynie o tym, żeby pojechać do szpitala i poznać nowego członka rodziny Taylorów. Kiedy wreszcie odprawa się skończyła, wmieszałem się między kumpli z drużyny w nadziei, że uda mi się wyjść z sali, zanim kapitan Elder mnie zauważy i wyśle do pracy w archiwum za to, że mu przerwałem. Wyszedłem z budynku i zadzwoniłem do szpitala, żeby spytać o godziny odwiedzin na oddziale położniczym. Cholera, dopiero od wpół do ósmej. Musiałem zaczekać kilka godzin. To dawało mi dość czasu na kupienie prezentu dla dziecka.
W chwili gdy przeszedłem przez drzwi, wiedziałem, że to nie moja bajka. Dwadzieścia pięć lat życia nie przygotowało mnie do wizyty w sklepie z artykułami dla niemowląt. Otaczały mnie wszelkiego rodzaju akcesoria dziecięce: śpioszki, pajacyki, normalnie wyglądające ubranka, śliniaki, kocyki… Nie miałem pojęcia, co kupić. Po bezradnym rozglądaniu się przez kilka minut, spostrzegłem przy ladzie młodą ładną sprzedawczynię o jasnych włosach.
Podszedłem do niej z uśmiechem łowcy i pochyliłem się nad kontuarem.
– Przepraszam, czy mogłabyś mi pomóc? W zamian chciałbym cię zaprosić na kolację. – Uśmiechnąłem się ironicznie, gdy na jej twarzy pojawił się niewielki rumieniec i zachichotała nerwowo.
– Oczywiście, chętnie pomogę. Czego szukasz? – odpowiedziała, pochylając się niżej nad ladą i nawijając sobie kosmyk włosów na palec. Żeby zaciągnąć ją do łóżka, nie potrzebowałem nawet zaproszenia na kolację.
Nie tracąc przytomności umysłu i pamiętając, po co tam przyszedłem, wyprostowałem się i bezradnie wskazałem ręką na sklep.
– Mojemu najlepszemu przyjacielowi właśnie urodził się chłopczyk, więc chciałbym kupić prezent. A może jest coś szczególnie nadającego się na taką okazję?
Uśmiechnęła się, wyszła zza lady i ruszyła przed siebie, kołysząc biodrami. Nie potrafiłem się oprzeć i śledziłem wzrokiem ruchy jej tyłeczka.
– Co powiesz na to? – zaproponowała, biorąc do ręki biało-niebieskie ubranko, nawet nie patrząc na nie. – Na tyłach mamy jeszcze większy wybór. – Uniosła sugestywnie brwi.
Uśmiech rozciągnął mi usta. No jasne, że była łatwa, ale nie miałem zamiaru odrzucać propozycji zabawienia się na zapleczu, jeśli to właśnie miała na myśli. Wiedziałem, dlaczego tak się działo – chodziło o mundur. Laski leciały na mój mundur agenta SWAT. To, że byłem przystojny, pewnie trochę pomagało, nawet jeśli tylko ja tak uważałem. Dbałem o kondycję ze względu na pracę, włosy miałem zawsze dobrze ostrzyżone, a na moje niebieskie oczy zwracało uwagę wiele dziewczyn.
– Bardzo chętnie zobaczę, co masz na zapleczu – odpowiedziałem znacząco.
Kiedy skończyliśmy się zabawiać, wymówiłem się byle czym i wyszedłem ze sklepu, nie kupując niczego dla dziecka. Dziewczyna – powiedziała, że ma na imię Carly – zaczęła za bardzo się lepić i bez przerwy pytała, kiedy znowu się zobaczymy. Zwiałem stamtąd najszybciej, jak się dało.
Spojrzałem na zegarek i jęknąłem: była za kwadrans siódma. Nie miałem już czasu na szukanie innego sklepu, dlatego tym razem musiałem iść bez prezentu.
Po drodze zahaczyłem jednak o sklep, w którym kupiłem dla Ashtona najgrubsze cygaro, jakie mieli. Zachichotałem, chowając je do kieszeni. Ashton nienawidził nawet zapachu tytoniu, ale byłem pewny, że zmuszę go do zapalenia, bo taka była tradycja.
Gdy w końcu dotarłem do szpitala, skierowano mnie na oddział położniczy znajdujący się na piątym piętrze. Czułem się wzruszony i podekscytowany, gdy nacisnąłem dzwonek przy drzwiach prowadzących na oddział. Musiałem poczekać, aż wpuści mnie dyżurna pielęgniarka. Po wyjaśnieniu, kim jestem, sprawdziła, czy znajduję się na liście „uprawnionych gości”, i zaprosiła mnie gestem do środka. Kiedy spojrzałem na korytarz, dostrzegłem ochroniarza Anny, Ricka, siedzącego na krześle przed salą numer trzy.
– Cześć! Jak leci? – przywitałem się, opadając na krzesło obok niego.
– W porządku, a co u ciebie, Nate? – Uśmiechnął się, przeczesując ręką włosy.
– Wszystko super. Widziałeś go? – zapytałem, wskazując głową drzwi pokoju Anny.
– Aha. Słodziak.
– Poród był długi?
Rick skrzywił się i zassał powietrze przez zęby.
– Tak. Siedziałem przy niej przez jakiś czas, kiedy czekaliśmy na Ashtona. Cholera, nie chciałbym tego oglądać już nigdy w życiu. Te krzyki… – Pokręcił głową, chcąc otrząsnąć się ze wspomnień. – Około ósmej rano zaczęła mieć skurcze, a mniej więcej o drugiej przyjechaliśmy do szpitala. Skręcało ją z bólu i nie chcesz wiedzieć, jak wyglądała.
Zmarszczyłem brwi, słysząc jego słowa. Anna rodziła cały