Kto i po co wymyśla takie święta? Niepotrzebnie zaśmieca kalendarz. Nie lepiej byłoby zrobić Dzień Idioty? Chętnie będę obchodzić. A może już jest? Przypłynie niebawem na fali rozwoju cywilizacji. Jak wszystko, zza oceanu.
Wczoraj wyniosłam cuchnące śmieci. Jakoś przemknęłam niezauważalnie okryta długim płaszczem i wielkim kapturem. Do sklepu już nie dobrnęłam. Więc, od wczoraj nie piję. Barek pusty.
21 luty
Mam gazetę. Prawdziwą, pachnącą, prosto z drukarni, pełną ogłoszeń. I co? Mogę podetrzeć sobie tyłek, chociaż nie, szkoda tyłka. Żadnej oferty dla Pani Prezes! Poszukują murarza, malarza, asystenta, studenta, młodej z językami, młodej bez języków, młodej bez języka, młodej. Student i młoda poszukiwani. Para na wagę złota. Nikt mnie nie chce! Nikt nie chce dojrzałej, wykształconej i z doświadczeniem! Jak ten kraj ma funkcjonować?!
Umieram. Nie ma dla mnie nadziei. Opróżnię konta, pospłacam zaległości i zapiję się na tej kanapie. A właściwie, po co mam spłacać? Niech zabiorą, co chcą. I tak już mnie nie będzie.
Jakby tego było mało, niepotrzebnie spojrzałam w lustro. Kim jest ta opuchnięta, zapuszczona, stara i przytyta baba z odrostem na pół kilometra i pustawym spojrzeniem? I co, do cholery, robi w mojej eleganckiej łazience? Ratunek i pomoc potrzebna od zaraz! Natychmiast! Na gwałt! Nie, nie mogę pójść do Jeremiasza. Nie w tym stanie. Mój „stylista fryzur”, Jezu, kto im nadaje takie tytuły? No więc, Jeremiasz zdecydowanie nie! On i jego miła orientacja, jeszcze nieopatrznie palnęłaby coś wśród żądnych plotkarskiej krwi klientek. A wtedy reakcja łańcuchowa. Wielkie bum, pójdzie fama, a ja z nią na dno.
Wiem, poszukam odnowy daleko od miasta. Gdzieś, gdzie nikt nie może mnie znać. Tak będzie najbezpieczniej. Zaczynam polowanie na fryzjera, kosmetyczkę, dietetyka, doradcę życiowego i finansowego, doradcę smaku, doradcę pracy, doradcę w ogóle, ble, ble…
Od jutra ruszam do ataku!
22 luty
Wyszło słońce i ja wyszłam, wreszcie. Ruszyłam pupę prawie przyrośniętą do kanapy. Z kilometrowym odrostem, ukrytym pod wielką wełnianą czapką i większym, niż kiedyś odwłokiem, ukrytym pod grubym zimowym płaszczem, przemknęłam do samochodu i ruszyłam daleko za miasto. Czterdzieści osiem kilometrów za Warszawą nie było problemu z terminem. Fryzjer i kosmetyczka w jednym, dostępne od razu i w dobrej cenie.
Po drodze piękne pejzaże. Nie wiedziałam, że zimą może być tak ładnie. Pierzyna śniegu, która dzisiejszej nocy okryła ziemię i okoliczne lasy, błyszczały w promieniach słońca. W radio leciała nastrojowa muzyka, a mnie zrobiło się błogo. W duszy też na moment zagościło słońce i przyniosło odrobinę nadziei. Byle do wiosny, to już niedługo. I może będzie lepiej. Przecież nie mogę się tak po prostu poddać, nie ja. Nie Pani Prezes.
No i jestem jak nowa! Trochę ciemniejszy kolor i krótsze włosy, ale wyszło nieźle. Jakiś taki dziwny ten blond. Muszę się przyzwyczaić. Cera jak u niemowlaka. Jaśniejsza i jakby wypoczęta twarz. Na dłoniach i stopach kolor bordo i ładny. Ciałko wypeelingowane, wymasowane i czymś tam nasmarowane. Ogólnie bomba i bosko się czuję. A to wszystko za jedyne 380 zł. Pięć i pół godziny za 380 zł i jestem młoda i śliczna. Chyba przeprowadzę się na wieś! Tutaj tyle brał Jeremiasz, bez trzydziestu złotych. Ale tylko za włosy! I jednorazowo! Szok! Czuję się dopieszczona. Czuję się świetnie. Pal licho parę kilo więcej.
To był udany dzień, a pani Bożenka ze „Studia Szyk”, cudowna i czyni cuda. A na kolację jabłuszko!
27 luty
Obiecałam sobie, że nie będę przeklinać w pamiętniku. Chociażby przez wzgląd na wyjątkowe okoliczności nabycia i szacunek do drewnianej oprawy. Ale kurwa się nie da!
Chcę kogoś zabić, a na usta cisną mi się wszystkie najgorsze słowa, takie na k… ch… g… p…j...i znowu k… itd.itp.
Chcę umrzeć, pomimo że od paru dni jestem ładna.
Ale od początku.
Dziś znowu zaświeciło lutowe słońce. Wdarło się przez przeszkloną ścianę o poranku. Obudziło mnie i naładowało pozytywną energią. Zerwałam się jak fryga. Fryzura od pani Bożenki wciąż jak nowa. Pomyślałam, że wyskoczę na miasto, zjem śniadanie w miłej, klimatycznej kawiarni, popatrzę na ludzi. Idealny plan obróciłam w czyn bez chwili namysłu.
Zrobiłam delikatny makijaż, zarzuciłam ostatnie dżinsy, w które udało mi się wcisnąć. Na górę jasny dłuższy golf z modnym ściegiem, do tego skórzane brązowe kozaki, kaszmirowy płaszcz o boskim kroju, pod pachę Furla – zeszłoroczny jesienny nabytek jeszcze sprzed zwolnienia. Przejrzałam się w lustrze i szklanej ścianie. Było dobrze. W windzie też było dobrze.
Kawiarnia kilka przecznic od domu. Niestety klimat nie do końca. Ludzie w towarzystwie kawy i komórki, ale to chyba ostatnio norma. Widać, takie czasy. Zamówiłam latte z imbirem, szklankę soku z pomarańczy, sałatkę owocową i czekoladową babeczkę, a co, miałam ochotę.
Rozsiadłam się wygodnie, gapiąc przez szklaną witrynę. Uliczka, jak to w centrum. Pełna pośpiechu. Upiłam łyka, delektując się puszystą pianką, oblaną odrobiną karmelowego sosu. Pycha. Nabiłam na widelec kawałek ananasa i już miałam wprowadzić do organizmu, kiedy nagle usłyszałam za plecami:
– Agata?!
– Jezu! – jęknęłam w myślach i chyba pod nosem. – Tylko nie to, błagam! Tylko nie on. Igor. Przypadek jednorazowy. Zadufany, wymuskany, wypolerowany, wyszlifowany, z przyklejonym uśmiechem pochodzenia hollywoodzkiego, odziany w swój garniturek od Versace, pachnący marką od Designer Shaik, ze swoją fałszywie wyidealizowaną wizją fałszywie idealnego świata, w którym fałszywie egzystuje. Błagam, niech pomyśli, że się pomylił i sobie pójdzie. Nie odwrócę się!
– Pani Prezes, kopę lat! – wrzasnął i się przysiadł.
Zamarłam. Ananas utknął mi w gardle i spowodował, że nie mogłam wydusić słowa.
– Co tam u ciebie?– zagadnął, stawiając na moim stoliku swoją kawę na wynos.
Wciąż nie mogłam mówić, próbując przełknąć kawałek ananasa i przełknąć nagłą sytuację.
– W porządku – odparłam po chwili, w nadziei, że będzie się śpieszył i jednak sobie pójdzie.
– Słyszałem. Złe wieści szybko się rozchodzą, zwłaszcza w naszej branży – posłał szyderczy uśmiech. – Pewnie już usadowiłaś się na wysokim, wygodnym stołku. Pochwal się, gdzie teraz rządzi „zimna sucz”? – parsknął jak świnia i wlepił we mnie oczy z soczewkami.
Zachłysnęłam się. Po cholerę w tej chwili sięgnęłam po tę głupią kawę!
– Ups, sorry – wybełkotał z nieukrywaną satysfakcją. – Myślałem, że wiesz? – udał zdziwionego idiotę.
Dalej milczałam, próbując się nie udławić.
– „Zimna sucz”? – powtórzyłam po chwili i wykrzywiłam twarz w pozornym uśmiechu.
– Nie udawaj,