Po śniadaniu marszałek oprowadził mnie po salach. Wszędzie już stoły były nakryte. Wprowadził do jednej dużej sali, gdzie stoły były zastawione we dwa rzędy. Na boku wyniesiona wysoko orkiestra dla muzykantów. W końcu jednego stołu stał słup obwinięty girlandą, z kwiatów uplecioną, nad słupem wisiała duża okrągła girlanda z najpiękniejszych kwiatów. Na wierzchu słupa uplasowany był kirasjer żelazny, nad kirasjerem sterczał kirasjerski hełm z długim białym końskim ogonem. Pod kirasjerem wisiała tablica z godłem orła i pogoni, z napisem: „Jeszcze to nie koniec”. Pod tablicą wisiały dwa pałasze na krzyż i dwa pistolety. Pytałem się marszałka, co ten napis znaczy. Marszałek: „Tobie powiem, boś ty walczył za Polskę i odniósł rany. Drudzy czytając niech odgadną. Napis: «Jeszcze to nie koniec znaczy, że Małachowscy dopóty będą walczyć, dopóki nie oczyszczą Polskę z plugastwa moskiewskiego i niemieckiego. Widzisz ten duży fotel pod słupem? Na nim będzie siedział nasz dobry pan”.
Potem mnie wyprowadził do parku, gdzie było dużo stołów porobionych z desek, na których stały dzbanki z piwem i w butelkach wódka. Po bokach stały duże kosze z pokrajanym chlebem. Marszałek: „Tu będą traktowani wieśniacy”, a że już czas się zbliżał, wyszliśmy na rynek. Już się orszak szykował do wyjścia za miasto. Naprzód wyszli leśnicy i gajowi z fuzjami, za nimi muzyka, potem kościelne chorągwie niesiono. Potem księża przybyli z okolic; w środku szedł proboszcz z krzyżem pod baldachimem. Za księżami pod baldachimem szedł rabin żydowski z puszką srebrną z dziesięcioro Bożym przykazaniem. Potem szli panowie i panie, a za nimi mieszczanie, włościanie i Żydzi. Wyszliśmy za miasto, więcej wiorstę spotkaliśmy pułkownika, żonę i dziatki jadących dużą karetą. Osiem koni ciągnęło. Leśnicy i gajowi dali ognia na znak spotkania, w mieście uderzono w dzwony i ciągle dzwoniono. Pułkownik wysiadł z karety z rodziną, zbliżył się do baldachimu, ukląkł na kolana i pocałował krucyfiks i to samo jego rodzina. Potem witał się z sąsiadami i swojego marszałka pocałował. Potem zbliżył się do rabina i wziąwszy go za rękę, grzecznie go przywitał.
WPROWADZENIE PUŁKOWNIKA MAŁACHOWSKIEGO DO MIASTA KOŃSKIE
Marszałek z dobytą karabelą szedł naprzód przed muzyką, która ciągle grała. W mieście dzwony ciągle biły. Za muzyką pułkownik z rodziną postępował, a za nimi szedł w porządku cały orszak. Szlachta krzyczała często: „Niech żyje nasz sąsiad”! Mieszczanie i Żydzi wołali: „Niech żyje nasz pan”! Włościanie wołali: „Niech żyje nasz dziedzic”! Cały orszak był kontent i wesół. Ja tylko jeden szedłem smutny i drżący z obawy. Patrzałem wszędzie, czy nie wyskoczy skąd Kozak i nie złapie mnie za kark. Cały orszak szedł na obszerny dziedziniec. W parku wystrzelono z moździerzy, dzwony bić przestały. Księża, rabin mówili patriotyczne mowy. Rabin i Żydzi wrócili do domów. Szlachta weszła do pokojów, mieszczanie i wieśniacy weszli do parku. Wszyscy zasiedli do stołów: mężczyźni osobno i osobno kobiety, księża osobno. Na stoły stawiono potrawy, jedli, muzyka grała, pito wiwaty. Marszałek chciał, żebym usiadł do stołu. Ja wymówiłem się, że będę żenowany, bo mnie nikt nie zna i ja nikogo. Marszałek dał mnie klucze od swej stancji i powiedział: „Idź do mnie, ja tobie poślę kolację, a potem przyjdź tutaj”.
Poszedłem do stancji, przyniesiono mnie butelki dobrego węgierskiego wina i kilka potraw. Ja podjadłszy udałem się do parku. Po drzewach zawieszone latarnie oświecały, przynoszono pieczenie w misach, stawiano na stołach. Mieszczanie i wieśniacy jedli i pili. Często wołali: „Niech żyje nasz dobry pan dziedzic”! Ja wróciłem na salony, siedziano przy stołach do godziny 10. Potem z dużej sali wyniesiono stoły, otworzyły się tańce. Pierwszy taniec: polonez odbijany. Tańce trwały do godziny 4 rano. Na stołach stały kipiące samowary do ponczu i herbaty, w butelkach koniak i rum. Dla kobiet do herbaty w kubkach srebrnych słodka śmietanka i różne ciasta. Goście rozjechali się, ja i marszałek poszliśmy spać.
Rano po kawie marszałek przedstawił mnie pułkownikowi, który przyjął mnie grzecznie, prosił siedzieć i wypytywał się o najmniejsze drobiazgi. Ja opowiadałem wszystkie potyczki i bitwy, w których znajdowałem się, i o trzydniowej zaciętej bitwie pod Lipskiem. Zapytał się mnie pułkownik, czy widziałem, jak książę Józef Poniatowski tonął. Nie widziałem, bo książę utonął przed kawalerią, ale my piechota zaraz dowiedzieliśmy się. Wiadomość o śmierci księcia sparaliżowała wojsko. Jenerał Sierawski, komenderujący naszą brygadą, pierwszy dobrowolnie oddał się w niewolę Moskalom. Dużo oficerów poszło za jego przykładem. Podoficerowie i żołnierze, chociaż głodni, zmoknięci i zziębnięci, chociaż w nieładzie cofając się bronili się z wytrwałością. Nasz waleczny dowódca pułku, major Bolesta, chociaż konia pod nim ubito, na pieszo drapał się po grodowych płotach i ciągle nas do boju zachęcał. Pytał się pułkownik, co się stało z księciem Czartoryskim, pułkownikiem naszego pułku. Powiedziałem, że jak staliśmy w Krakowie, to uciekł do Austriaków. Opowiadałem ciągle różne moje zdarzenia aż do ostatniej mojej nieszczęśliwej pozycji, w której się znajdowałem.
Czas się zbliżył śniadania, pułkownik mnie zaprosił do stołu i jedliśmy razem i jego rodzina. Po śniadaniu jeszcze: pułkownik robił inne pytania, na które odpowiadałem. Pułkownik, widząc mnie sfatygowanym opowiadaniem, powiedział: „Idź do parku pospacerować. Na obiad ja ciebie czekam, możesz u mnie zostać tak długo, jak się tobie podoba”. Pocałowałem go w ramię i wyszedłem do parku, a pobiegawszy parę godzin poszedłem do marszałka. Marszałek z szafy wyjął butelkę wina, nalał do szklanek. Ja popijając opowiedziałem potyczki i bitwy, w których znajdowałem się.
Już cztery dni mieszkałem w tym patriotycznym domu, a żem nie przyzwyczajony być bezczynnym, zacząłem się nudzić, choć mnie na niczym nie zbywało. Przez ten czas ani razu nie wyszedłem do miasta z obawy, aby nie wpaść w ręce żandarmów, włóczących się po mieście. Piątego dnia prosiłem marszałka, czy nie ma jakiej okazji do Warszawy, bo chciałbym jechać. Marszałek mnie powiedział: „Moje dziecko, nie masz po co spieszyć do tej Warszawy. Ja byłem niedawno za sprawunkami, ale mnie dało się we znaki. Jakiem przyjechał do rogatek, kazano mnie stanąć i wyleźć z bryczki. Bryczkę rewidowano, mnie wprowadzono do kancelarii i mego furmana. Rozebrano nas prawie do naga i wszędzie szukano, czy nie znajdą jakich papierów i jeszcze za to piszczyki moskiewskie kazali sobie zapłacić dwa złote. A nie dość że mnie rewizor rogatek i wszyscy strażnicy, jeszcze mnie dwóch Kozaków; konno eksportowali na Miodową ulicę do policmajstra Ćwiczyna. Tam mnie opisali jak węża i kazali zapłacić rubla srebrem, a zapisawszy, że ja zajadę do hotelu Dykerta na Długą ulicę, mnie wypuścili. Byłem kontent, żem się uwolnił od tych szubrawców”.
WYJAZD DO WARSZAWY
Na drugi dzień dowiedziałem się od służącego, że w Końskich jest fabryka bryczek i że za cztery dni Żydzi powiozą do Warszawy na przedaż. Ja powiedziałem marszałkowi, że z Żydami pojadę do Warszawy. Marszałek powiedział: „Kiedyś już naparł jechać, to jedź, ale bądź ostrożny w rogatkach. Wyleź przed, rogatką i przejdź pieszo aby za rogatki, a w Warszawie już będziesz jak w lesie”.
Dzień nastąpił wyjazdu. Żegnając pułkownika, dziękowałem za dobre mnie przyjęcie w swym domu. Marszałek był przytomny przy pożegnaniu. Wyszedł wraz ze mną, a idąc na dziedziniec pokazał mnie kawał papieru i powiedział: „Mój dobry pan; nie wypuszcza cię na sucho. Dał asygnację do kasjera, aby tobie dał dwadzieścia dukatów złotem. Pójdź ze mną do kasy, to odbierzesz. Pamiętaj być u Mioduszewskiego, powiedz jemu, gdzie będziesz mieszkał, a jak będę w Warszawie, to ciebie odwiedzę”. Wstąpiliśmy do kasjera, który mnie pieniędzy wyliczył, i weszliśmy do stancji marszałka. Tam na stole leżał zawinięty pieczony kapłon, zając i butelka wina obwinięta w papier. Marszałek: „Moje dziecko, już dziewiąta godzina, zbliża