– Więc co robisz, mleczarko, nad jeziorem?
Płacę za wszystkie dotychczas popełnione błędy, pomyślała.
– Jestem na wakacjach z zaprzyjaźnioną osobą – powiedziała.
– Rodzaju męskiego czy żeńskiego? – Uśmiechnął się.
– Żeńskiego, oczywiście – powiedziała z oburzeniem.
– Co ma znaczyć owo „oczywiście”? – Roześmiał się głośniej. – Była pani chowana pod kloszem?
– W pewnym sensie. Ludzie z prowincji… Cóż, nie jesteśmy światowcami.
– Skąd pani pochodzi?
– Z Teksasu. – Uśmiechnęła się nie wiedzieć dlaczego.
– Skąd dokładnie?
– Z okolic Austin – odpowiedziała bez zastanowienia; nie zdążyła ugryźć się w język.
– Więc rodzina hoduje bydło?
– Mój ojciec – sprostowała. – Ma pięćset krów. Większość musiał sprzedać z powodu suszy. Nie jesteśmy bogaci – dodała. – Kiedy byłam mała, ojciec robił wszystko, żebym nie chodziła głodna i bosa.
– Cierpiała pani z tego powodu? – zapytał.
– Tak. – Objęła się ramionami, jak gdyby nagle poczuła chłód. – A pan jak zarabia na życie? – zapytała niby obojętnie.
Jego ogorzała twarz zachmurzyła się, a niewidzące oczy zwęziły. Zaciągnął się głęboko papierosem.
– Byłem pilotem.
Spojrzała uważnie. Z premedytacją okłamywał ją.
Dlaczego? – zapytała się w duchu.
– Jakimi samolotami pan latał?
– Niewypróbowanymi. – Ponownie się uśmiechnął.
– Był pan oblatywaczem? – zapytała i nagle dotarło do niej, że testował te samoloty, które sam konstruował; niebezpieczne zajęcie i pewnie nie musiał tego robić.
– Otóż to. – Wypuścił kłąb dymu. – Nie warto o tym mówić, to przeszłość. Nie będę już tego więcej robił. Muszę znaleźć sobie nowy zawód.
– Potrafi pan coś jeszcze oprócz latania? – nie spuszczała z niego wzroku. Usiadła na przewróconym pniu drzewa.
– Myślałem, że mógłbym napisać książkę na temat samolotów. Wiem o nich chyba wszystko… A przynajmniej tyle, że mam czym się podzielić z czytelnikami.
– Pilot oblatywacz, który chce zostać pisarzem… – stwierdziła z rozbawieniem. – Potrafi pan pisać?
– Potrafię prawie wszystko, co zechcę, moja panno – odpowiedział z wyższością, zwróciwszy twarz w jej kierunku. – Jest pani impertynencką smarkulą.
– Skąd pan wie, że jestem smarkulą?
– Poznaję po głosie. Podejrzewam, że jeszcze niedawno była pani nastolatką.
– Zgadza się. Mam dwadzieścia dwa lata. Prawie dwadzieścia trzy.
– Dwadzieścia dwa. – Uniósł do ust papierosa. – Magiczny wiek. Cały świat stoi przed człowiekiem otworem, żadnych barier na drodze.
– Nie odnoszę takiego wrażenia – rzuciła.
– Proszę poczekać, aż dożyje pani mojego wieku, moja mała, wtedy pogadamy.
Popatrzyła na jego czuprynę, na przyprószone siwizną ciemne włosy.
– Nie przypuszczałam, że z pana taki relikt przeszłości. Moim zdaniem nie osiągnął pan jeszcze pięćdziesiątki.
– Co? Mam zaledwie czterdzieści lat, do cholery! Dałbym radę facetom młodszym ode mnie o połowę.
Nie wątpiła w to. Jego muskularne ciało nie miało ani grama zbędnego tłuszczu. Musiał być bardzo silny.
– Na piechotę czy na motorze? – zażartowała.
– Do diabła z panią! – Jego głęboki śmiech zawisł w ciszy przerywanej jedynie pluskiem fal, które miarowo uderzały o kamienisty brzeg.
– Widzę, że brak panu manier.
– Topiono mniej bezczelne kobiety.
– Pan je topił?
– Nigdy nikt tak mnie nie prowokował.
– Może lepiej już pójdę, zanim ucieknie się pan do przemocy.
– Nie najgorszy pomysł. Czy już jest ciemno?
– Prawie. – Słońce chowało się właśnie za wysokimi drzewami, a prześwitujące przez korony drzew promienie połyskiwały srebrzyście na coraz spokojniejszej tafli jeziora.
– Młoda kobieta nie powinna wałęsać się tutaj sama po ciemku – upomniał ją.
– A pan?
– Nie spodziewam się, że ktoś mnie zaatakuje, mylnie wziąwszy za kobietę – powiedział żartobliwie.
Patrząc na jego potężne ciało, Kate także w to wątpiła. Zachichotała cicho.
– Dlaczego pani się zaśmiała?
– Wyobraziłam sobie, że ktoś mógłby tak się pomylić i naprawdę wziąć pana za kobietę.
– Rozumiem! – odparł i roześmiał się głośno. – Niechże pani idzie do domu.
– A pan znajdzie drogę do siebie?
– Martwi się pani, że się potknę i wpadnę do jeziora?
– Podobno jest bardzo głębokie całkiem blisko brzegu.
– Nie widzę dopiero od tygodnia, ale nie jestem całkiem bezradny. Mam na swoim koncie nawet niewielkie sukcesy… Wypaliłem parę dziur w fotelu, wpadłem na zamknięte drzwi i nadepnąłem psu na ogon, ale… co, u diabła, tak panią śmieszy?
– Sposób, w jaki pan opowiada. Nie śmieję się z pana… współczuję pańskiemu biednemu psu!
– Biednemu psu, dobre sobie! To sześćdziesięciokilogramowy owczarek!
– Mimo wszystko. Kto pana zaprowadzi do domu? Nie ma pan nawet laski…
– Mam służącego imieniem Yama, który z reflektorem i siecią rybacką będzie przeszukiwał dno, jeśli nie wrócę do domu o zmierzchu. Bardzo dobry chłopak, ten Yama. Nie to, co paru innych wiernych przyjaciół, którzy pouciekali z podkulonymi ogonami, kiedy dowiedzieli się, że straciłem wzrok.
– Więc nie byli tacy wierni – zauważyła. – Czy pan wie… czy ma pan szansę na odzyskanie wzroku?
Wziął głęboki oddech, Kate czekała w napięciu.
– Tak, całkiem sporą… Może nawet obejdzie się bez interwencji chirurgicznej. Żaden lekarz nie umie jednak przewidzieć, kiedy znowu nacieszę wzrok zachodem słońca. To może potrwać dni, tygodnie, a nawet miesiące… a może też nie nastąpić nigdy. Wskutek uderzenia doznałem silnego urazu nerwu wzrokowego.
– Nie widzi pan zupełnie nic?
– Ciemne punkty. Cienie.
Kate przełknęła łzy. Bała się rozpłakać na głos.
– Chyba już pójdę do domu.
– Ma