Nocsaj, listopad 1914
Jeszcze tu, na wrogiej ziemi, w jednej z oficerskich nor, glinianej twierdzy, notuję dane w małej książeczce, bo na dworze pada deszcz ze śniegiem: cztery twierdze z gliny znajdują się obok drogi wiodącej z Mitrovicy w kierunku bagna Paradnica między Nocsaj i Glusci. Dwie z prawej i dwie z lewej strony. Między nimi, na wysokości pół piętra biegnie przez kałuże droga. Wygląda jak podwójnie szeroki nasyp kolejowy. Twierdze-lepianki bronią drogi. Według naszych określeń wojskowych coś takiego nazywa się umocnieniem zamykającym drogi, czyli „Strassensperre”. Wszystkie cztery budowali Serbowie, chcieli nimi obronić drogę przed naszym nacierającym wojskiem. Lecz w tej oficerskiej norze obok pliku przemokniętych gazet drukowanych cyrylicą leży na wpół rozmiękły „Pester Lloyd”. To już wyjaśnia wszystko. „Pester Lloyd” pochodzi z początku miesiąca.Gazety serbskie natomiast są z października.
Droga prowadzi między bagnami. W tym miejscu z obu jej stron znajdują się na trzęsawisku dwie małe wyspy. To są właśnie owe twierdze – lepianki. Z daleka człowiek nie widzi nic, tylko poszczególne plamy ziemi zarośnięte bujnie brązowym chwastem, tkwią pośród trzciny i gnijącej roślinności bagiennej. Na moczarach, w kierunku Crno-Bara widziano trupy serbskich żołnierzy; tu nie ma ani jednego. W którymś miejscu kładka z desek prowadzi z nasypu na wysepkę. Jest to most zwodzony. Tuż obok, w skarpie nasypu wielka dziura, w której mieści się człowiek. Dziura jest zamaskowana suchymi gałęziami. To stanowisko wartownika. Przechodzę przez kładkę na małą wyspę.
Wśród chwastów drut kolczasty, trzeba szukać miejsc, gdzie został zerwany. Nasi żołnierze przebijali się przez te zadrutowane szuwary. Potem oglądam zewnętrzne mury twierdzy. Przypominają dachy przykrywające doły do przechowywania lodu, jakie widuje się na wsiach. Zrobiony z rozmiękłej do brązowości i zarośniętej mchem trzciny – wznosi się stopniowo z ziemi na wysokość człowieka. Długo się przedzieram wciąż potykając się o zarośla, aż wreszcie odnajduję wejście, mały otwór, również zarzucony suchymi gałęziami. Wąski korytarz wejściowy wije się na kształt pisanej litery H. Prawdziwy labirynt. Dochodzę do końca i nagle otwiera się przede mną dziedziniec twierdzy. Jest wielkości podwórka dużej peszteńskiej kamienicy. A na nim wszelkie oznaki ludzkiej pracy, sprytu, ofiarności, pracowitości i męki.
Zarys tej budowli jest co najmniej tak wymyślny jak twierdzy w Antwerpii. Mur okalający, który z zewnątrz wygląda na umieszczony na ziemi trzcinowy dach, wewnątrz zmienia się w koszary. Pod dachem znajdują się małe mieszkalne nory, których ściany od strony dziedzińca zbudowane są z tysięcy wyciętych z darni glinianych cegiełek, wielkości kostki brukowej na peszteńskiej ulicy. Regularne czterokątne otwory drzwiowe. Przed każdym z nich, niby parawan, wystaje z ziemi gliniana ściana tej samej wielkości, co otwór. Jest to dla mieszkańców tych schronów osłona przed kulami i szrapnelami. Oświetlam norę, w pobliżu drzwi trójnożne stołeczki szewskie, wbite w ziemię stoły. W głębi, za postawioną na sztorc deską, słoma, dużo słomy. To łóżko. W każdej z takich nor mogło mieszkać pięć, dziesięć osób.
Przed jedną z nor wyryta w ziemi, misternie okrągła, na metr głęboka dziura. Jest to zbiornik na wodę. Wokół dziury, żeby nikt nie wpadł, istne arcydzieło sztuki wikliniarskiej, obudowa z wikliny. Krąg jest dokładny, ładny, tak doskonale zrobiony, że z pewnością wśród żołnierzy był koszykarz, a może nawet produkujący meble ogrodowe, bo człowiek co krok natyka się na istne wikliniarskie cacka. Na obudowie studni wisi na sznurze blaszana menażka serbska. To wiadro. Na dziedzińcu, na czterech glinianych słupach dach trzcinowy, trzymano pod nim amunicję. Podstawy słupów opleciono dookoła wikliną. Labirynt wejścia również obudowany jest niskimi, wiklinowymi ścianami.
W jednym miejscu przerywa się mur twierdzy, właściwie raczej koszar, zbudowanych wzdłuż tego muru. Tu można wyjść z warowni, ale tylko na trzy kroki, bo przed otworem tkwi prawdziwa baszta, również zbudowana z glinianych cegieł. Są w niej otwory strzelnicze, zaś na szczycie brak co drugiej cegły, jak na dziecięcych rysunkach przedstawiających zamek. Pod basztą od zewnątrz mała polanka, a za nią kilka tysięcy kijów wbitych gęsto w ziemię, wszystkie z ostrymi jak igła końcami i wszystkie pochylone do przodu, gotowe nadziać każdego, kto porwie się na twierdzę. Niczym bajkowy łan pszenicy, o łodygach jak drągi, pochylonych przez wiatr. Za tym łanem kijów, całkiem niska, sięgająca kostek, gmatwanina drutów. Wracam na dziedziniec.
W jednym kącie otaczającego dziedziniec muru mała, otwarta stajnia bez drzwi. Aby wejść, trzeba się pochylić. Od strony dziedzińca podtrzymują ją trzy słupy, na górze deski. a na nich gruba warstwa ziemi. Wyglądam przez jedyne okno: widać drogę. Na mokrej ziemi wyraźny ślad dwóch armatnich kół. Armata stała w stajence. Obok nora oficerska. Ma porządne drzwi, malowane na czerwo- no. Chyba przyniesiono je z sąsiedniej wsi. Na oknie krata, robił ją wikliniarz. W środku mokry siennik, ława, stół, butelki po piwie, gazety, jakaś „Narodna…” i ów listopadowy „Lloyd”. Przed oficerskim lokum coś dziwnego: zygzakowata poręcz. Podobne są przed kasami kolejowymi, żeby ludzie szli jeden za drugim. Jeden z oficerów mówi, że tu odbywało się wydawanie żywności i żołdu, potrzebna jest, więc taka poręcz, żeby żołnierze się nie pchali. Dalej jeszcze kilka pomieszczeń z mniejszymi i większymi drzwiami. Ale i tutaj stoi kawałek chroniącej przed pociskami ściany, z podstawą porządnie oplecioną zagiętą na rogach wikliną… Ten wikliniarz miał dużo roboty.
W murze stanowiska wartowników. Otwory obserwacyjne, obok otwór strzelniczy. Ulepione z gliny siedzenia dla wartowników. Na jednym zakrwawiona szmata. Potem następna studzienka, dokładnie taka sama, jak pierwsza. Obok kręte wyjście z twierdzy. Wychodzę po omacku i nagle przede mną mały cmentarzyk. Wszystko w tej twierdzy jest małe, jakby zamieszkały w niej krasnoludki. Wszystko to po to, aby warownia nie wystawała zbytnio z ziemi. Wszyscy tu kucali, leżeli klękali, stał tylko wartownik. Gdyby ten zameczek odnaleźli skorzy do zabawy uczniowie, nie opuściliby go chyba nigdy. Wszystko jest małe, ciasne i niedostateczne: taki jest również cmentarz. Dwanaście krzyży. Jeden z nich bardzo duży, na nim przemokły wieniec z czarną wstęgą i wieloma serbskimi napisami. Średni krzyż z napisem węgierskim, biedny chłopak pochodził z Óbecse1. Pozostałe są zupełnie małe, chudziutkie, jakby zrobione z ołówków. Napisów nie ma. Groby – takich tu jest najwięcej – nie są mogiłami. Zaorany, regularny czworobok w twardej, płaskiej ziemi – oto grób żołnierski. Lecz wokół każdego takiego czworoboku powtykane z naiwną starannością jakieś smutne, ciemnoróżowe serbskie kwiaty, które nie więdną. Takich kwiatów nigdy nie widziałem i nie udało mi się dowiedzieć, jak się nazywają. Te kwiaty są na każdym grobie, lecz nie sadzone, tylko powtykane ręcznie, dookoła. Za cmentarzem, który nie jest większy od pokoju, nad ziemią, na wysokości kolan, ciągnie się jedna długa nić grubego drutu. To jest drut prowadzący do miny-pułapki. Jeśli ktoś nań trafił i pociągnął, to powodował wybuch zakopanej w ziemi miny.
I to cała twierdza. Pozostałe trzy – jak mówią – są podobne. Tamtych już nie obejrzę, bo nastał wieczór. Poleciały w ich stronę duże czarne wrony. Wąską kładką wdrapałem się na wysoki nasyp. Przed chwilą przejechało z zapalonymi światłami zabłocone auto… Siedziało w nim dwóch oficerów. Z trudem wlekli się po grząskiej ziemi. Potem jechał stępa oficer jazdy. Miał płaszcz z olbrzymim