Nie istnieją wyrazy tkliwości, czy też troski przekazywane z domu w każdej minucie, na które ci ludzie by sobie u nas nie zasłużyli. Gdyby nawet nie wynaleziono armat i karabinów, gdyby na wojnie nic nie zagrażało życiu, to już samo przebywanie w takich wa- runkach byłoby szczytem ofiarności ludzkiej. Od godziny, na wszystkich wzgórzach wokół, trwa piekielna kanonada. Oficerowie (rezerwy z Budapesztu) co prawda mówią, że to tylko takie sobie „pukanie”, ale od godziny z każdego pagórka grzmią armaty tak, że liczyłem wystrzały do stu, potem przestałem. Mój Boże, jak dobrze byłoby wysłać tę godzinę do domu tak jak jest, bez wszelkich poetyckich opisów, na jakiejś płycie gramofonowej…
Ludzie, którzy teraz stoją wokół mnie w rowie i kierują lufy karabinów w zagajnik, gdzie pod ziemią mieszkają Rosjanie, to honwedzi z Koszyc. Ci sami, co pod Limanową wykonali ostateczny ruch, słynne już od tego czasu okrążenie. Wielki przyjaciel żołnierzy węgierskich, major 15 pułku huzarów, Emil Mierka, zarazem uczestnik tej zwycięskiej bitwy, wyciąga teraz swoje no- tatki, które dokładnie porównał ze sprawozdaniem z działań i opowiada o działaniach honwedów.
„Wiemy, że cztery pułki jazdy, stojące pod Limanową: dywizja jazdy hrabiego Herbertsteina, połączone pułki 9, 10 i 13 oraz 3 segedyński pułk honwedów- huzarów, otrzymały rozkaz, by wraz z nieliczną piechotą, wokół nich zgrupowaną, utrzymywać linię aż do przyjścia posiłków. Właśnie wtedy – 9 i 10 grudnia – piesze oddziały huzarów, które musiały zejść z koni, dokonały tych śmiertelnych ataków, posługując się tylko saperkami i kolbami karabinów. Oni może nie wiedzieli, dlaczego należy za wszelką cenę utrzymać Limanową, lecz dowództwo działało według dokładnego planu. Były dwie możliwości. Przełamać linię rosyjską na północ od Limanowej pod Rajbrotem, albo obejść, okrążyć Rosjan od południa i dostać się za ich flanki i tyły. I właśnie taką decyzję podjęto.
Muszę zaznaczyć, iż nasi oficerowie sztabowi, nabrawszy w tej wojnie do- świadczenia, wiedzieli, że bardzo rzadko udaje się przełamać skutecznie linię rosyjską. Jest ona tak trwała i elastyczna, że na ogół Rosjanie po prostu pozwalają naszym bohaterskim oddziałom przedrzeć się przez linię frontu, a potem właśnie na skutek swego lenistwa i powolności otaczają je.
Zrozumiałe jest, więc, że ofiarni huzarzy musieli utrzymać linię limanowską, póki nasze wojska nie ugryzą od południa skrzydeł i tyłów Rosjan. 10 grudnia dotarły pociągiem do Tymbarka (za Limanową) pierwsze oddziały 39 dywizji honwedów pod dowództwem generała dywizji, Hadfyego. Generał rozdzielił dywizję na dwie części. Jedna – pod dowództwem pułkownika Daubnera – pośpieszyła z pomocą znajdującym się w ciężkim położeniu huzarom, druga natomiast – z generałem Molnárem na czele – wyruszyła na południe, by dokonać wspomnianego okrążenia.
Nastały pełne napięcia godziny. Generał dywizji Hadfy oraz członkowie dowództwa dywizji obserwowali bitwę przez lornetki z jednego ze wzgórz. Huzarzy oraz grupa Daubnera, która akurat tam dotarła, dzielnie utrzymywali linię. Lecz wszystkie lornetki z niepokojem patrzyły w kierunku południowym, gdzie na grzbiecie górskim miała się pojawić brygada generała Molnára. Popołudnie upłynęło w straszliwym oczekiwaniu. Huzarzy i honwedzi Daubnera potwornym wysiłkiem powstrzymywali wojska rosyjskie, które były półtora razy liczebniejsze od naszych. Lornety do zmierzchu wypatrywały brygady Molnára, która miała niespodziewanie zaatakować skrzydło i tyły tamtej armii.
Tymczasem od strony Zalesia, drogami nie do przebycia zbliżały się do grzbietu górskiego, tak pilnie obserwowanego przez lornety, oddziały gen. Molnára. Przed nimi szedł pułk Legionu Polskiego, rotmistrz Gal z kompanią rezerwy i rotmistrz baron Pielstikker z dragonami oraz porucznik Ilosvay z huzarami.”
„Polski Legion natknął się w lesie na dwie sotnie rosyjskie i rozpędził je. Walka ta, która dla Rosjan nie była ważna, całkowicie im przesłoniła sunącą za Polakami brygadę Molnára. Dzięki temu brygada niepostrzeżenie przedostała się na południowy grzbiet i gdy rozpoczęła walkę, lornety odetchnęły z ulgą. Wkrótce po zmierzchu rozległy się od strony południowej pierwsze strzały – obserwatorzy bitwy zakrzyknęli z radości. Generałowi brygady Molnárowi udało się niepostrzeżenie okrążyć Rosjan od południa”.
Gdy rozległ się pierwszy strzał, od grupy dowodzącej odłączył się brygadier artylerii, pułkownik Novotny i natychmiast wydał przez telefon rozkaz, żeby cała artyleria, którą dysponował, z całej mocy ostrzeliwała grzbiet górski, który miała zaatakować brygada Molnára. W następnej chwili oddało strzały czterdzieści osiem armat i na Rosjan jak grad zaczęły padać pociski. Dzięki temu lewe skrzydło wroga zostało jednocześnie zaatakowane przez ludzi Molnára i nieprzerwany ogień ośmiu baterii. Po kilku godzinach przyszedł meldunek od generała brygady Molnára:
„Wróg jest w całkowitym odwrocie w kierunku północnym”.
„To rozstrzygnęło bitwę limanowską. 12 grudnia rano rozbito również rosyjską straż tylną i całe wojsko rosyjskie pospiesznie uciekało doliną Dunajca na północ. Wieczorem tego dnia grupa Daubnera oraz Molnára połączyły się i rozpoczęły pościg. W kilka godzin później w naszych rękach był też Nowy Sącz, dokąd jednocześnie z wymienionymi dotarła z doliny Popradu grupa Szurmayego”.
––
Znów się rozdzielamy, wyłazimy z rowu i „tyralierą” idziemy w prawo, do artylerzystów. Stoi tu, pod niskimi choinami, bateria pułku artylerii polowej honwedów, niesłychanie sprytnie zamaskowana, żeby nie mogły jej dostrzec samoloty. Coś się poruszyło na tamtej stronie, przy rowie rosyjskim.
Ciche brzęczenie telefonu, skąpe słowa rozkazu wypowiedziane spokojnie – jakby szef odezwał się z gabinetu do głównego księgowego – i bateria znowu się odzywa. Nie, tego biurowego spokoju, tej precyzji mechanika, tego pogodnego, wyważonego działania nie mógłbym nigdy wyobrazić sobie w miejscu, gdzie życie nie zależy od tego, czy Rosjanie mnie trafią, czy też nie, lecz od tego, czy odkryją gdzie stoi bateria. „Bo jeśli dowiedzą się” – mówi kapitan – „to w następnej chwili możemy się pożegnać”. Przed granatem nie sposób się ukryć ani uciec. Granat uderza głęboko w ziemię, a poza tym przeleci ze trzy kilometry, nim człowiek pokona trzy kroki. Artylerzyści wesoło pykają z fajek, żartują, a tymczasem w stronę rosyjskiej linii, ze wstrętnym lamentliwym świstem leci jeden szrapnel za drugim. Gdy stoję przy dziale z otwartymi ustami – taki jest przepis – też starając się uśmiechnąć w tym piekielnym huku, wesoły, miły starszy pan, pułkownik honwedów, Pillepic, pokazuje na artylerzystę, który na siodełku jednej z armat czyta sobie gazetę. Postanowiłem to oczywiście sfotografować i wysłać zdjęcie do redakcji. „Co tam czytacie?” – pytam.
„W artykule wstępnym besztają tę „świnię” Pojinczara, proszę pana”.
Powiedział coś jeszcze, ale naprawdę nie dosłyszałem, bo akurat odezwała się sąsiednia armata. Inni artylerzyści, którzy ją na klęczkach karmili, słyszeli, bo wszyscy się roześmieli. Rosyjskie armaty wściekle waliły z przeciwległych, ośnieżonych pagórków, lecz nie dostrzegłem nawet dymu ich pocisków. Tamte cztery szrapnele wysłali w tę stronę jeszcze