Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ferenc Molnar
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-608-4096-2
Скачать книгу
go jak wielki nóż i krzycząc hurra, pobiegł z innymi.

      Od tego czasu nikt go nie widział. Kapitan rozpytywał o niego wszędzie, ale niczego się o dalszym jego losie nie dowiedział. Albo trafił do niewoli, albo poległ tak, że pochowali go Rosjanie. Żołnierze tylko tyle potrafili powiedzieć, że siekł bagnetem straszliwie i potykał się o kaftan. Jeśli zginął, to nie dostał krzyża nad głową, bo na froncie żołnierz żydowski otrzymuje za nagrobek słup. Zarówno nasi, jak i Rosjanie bardzo pilnują, żeby żołnierzy żydowskich chować według zaleceń ich religii. Na froncie serbskim jest wspólny grób, w którym spoczywają trzej żołnierze: chrześcijanin, Żyd i Bośniak – mahometanin. Na mogile stoi krzyż, słup i płaski kamień. Jedno jest pewne, że żołnierz węgierski w kaftanie utracił swój krzyż.

      Podał kapitanowi nazwisko, ale ten je zapomniał.

      LIMANOWA

      Tymbark, grudzień 1914

      Jedziemy na front limanowski, może jeszcze zdążymy dojechać nim zacznie się pościg za Rosjanami, chociaż jest to coraz mniej prawdopodobne. Nasz po- ciąg, złożony głównie z wagonów towarowych, porusza się bardzo powoli; przystaje, co krok, czeka całymi godzinami. W Tymbarku zatrzymujemy się na stacji, pośród czarnej jak smoła nocy. Stacja jest zupełnie ciemna i pusta. Na dworze silny mróz. W dolinie biwakują tabory, żołnierze siedzą wokół ogromnych ognisk. Widać krąg oświetlonych twarzy, a za nimi kontury wozów. Wyglądają, jakby płonęły. Nieopodal amunicja: całe sterty nowych, pomalowanych na biało, niewielkich skrzynek. W świetle acetylenowej lampy widać wartownika, na wąsach osiadł mu szron. Na wzgórzach, jak okiem sięgnąć, ogniska. To nasi żołnierze. Sygnały biegną z jednej strony na drugą: punkty świetlne poruszają się miarowo w górę i w dół, na drugim wzgórzu to samo. Jedzie z nami brudny, milczący konduktor, dotąd jeszcze nie odezwał się do nikogo. Wszyscy czujemy do niego niechęć, bo twarz ma złą, nie odpowiada na pytania. Jest jednym z tych dziwnych, ponurych nieznajomych, którzy nagle pojawiają się w życiu człowieka pośród takich dziwnych nocy i pozostają w pamięci bez wyraźnego powodu, może tylko ze względu na ponury wygląd. Stoimy długo. Nagle wjeżdża pociąg wojskowy. Zatrzymuje się na sąsiednim torze – tak blisko, że świecąc latarką można zajrzeć przez okna do wagonów. Pociąg jest pełen niemieckich żołnierzy, teraz oni świecą. W każdym oknie zapalają się latarki – jedna, dwie, cały pociąg błyska, my także zapalamy swoje, dziesiątki małych punkcików świetlnych mrugają ciekawie wzdłuż obu pociągów. Niemcy siedzą cicho. Pod oknami przechodzi podoficer i ściszonym głosem oznajmia, że nie wolno wysiadać bez rozkazu. Mimo to za oknami, wzdłuż całego składu przebiega szmer. Niemcy zbierają się, nakładając na siebie mnóstwo rzeczy; pobrzękują saperki, broń, menażki. Dziwny konduktor znów się pojawia, otworzył drzwi i stamtąd na nich patrzy. Ktoś z nas chce wysiąść, dwa razy musi zwrócić się do konduktora, zanim ten się odsunie, mrucząc coś pod nosem. Niemcy otrzymali sygnał, wszyscy wysiadają ze swym wspaniałym sprzętem, formują kolumnę wzdłuż pociągu. Na wagonach napisy: „Von Verdun nach Warschau”, „Deutsche Jungens geben Schluss machen”. Drzwi naszego wagonu otwarte. Skład wolno rusza. Mój kolega Szomory zwraca się do stojącego w otwartych drzwiach konduktora, żeby je zamknął, bo zimno. Pociąg już jedzie, w pewnej chwili drzwi otwarte na zewnątrz, zahaczają o żelazny słup i z wielkim hukiem roztrzaskują się na kawałki. Trzyma się tylko dolna zawiasa, rozbita górna część zwisa bezwładnie. Niemcy odskakują, żeby nie dostać otwartymi drzwiami. Zasypiamy. Ostry, nocny wiatr hula po korytarzu.

      Limanowa, grudzień 1914

      Od czwartej nad ranem kręcimy się wśród rannych jeńców, odpoczywających huzarów i słuchamy historii bitwy limanowskiej. Ale my, Węgrzy, swoimi pytaniami ciągle powracamy do nocnej szarży pułku imieniaNádasdyego. W bitwie limanowskiej, która stanowiła epicentrum naszego zwycięstwa w Galicji, nocny bój huzarów pułku imienia Nádasdyego zasłużył na najwyższy – bolesny – podziw. Ci chłopcy węgierscy w noc czarną jak smoła dostali rozkaz: zostawić konie we wsi, dotrzeć do okopu, który ciągnął się przez strome wzgórze aż na grzbiet i zluzować walczących tam żołnierzy. Huzarzy, ze swoimi oficerami na czele, ostrożnie na czworakach zbliżali się do okopu. Przeciwnik miał na tym wzgórzu przewagę, toteż zanim huzarzy dotarli do okopu, Moskale już go zdobyli i pośród tej czarnej nocy czekały na naszych chłopców wrogie karabiny maszynowe. Gdy rozległa się rosyjska salwa, oficerowie od razu zrozumieli sytuację i poprowadzili huzarów do ataku. Węgierskie młokosy z kolbami karabinów poszli na armię rosyjską, wyposażoną w bagnety i karabiny maszynowe. Byli w ogniu od północy aż do jedenastej w południe, wciąż się bijąc z wrogimi bagnetami i kulomiotami.

      Kiedy chodziłem wśród poległych Rosjan, widziałem bardzo niewiele ran od kul. Rosjanie, którzy zginęli tu na wzgórzu, padli od potwornych uderzeń kolbami. Pewien porucznik huzarów rzucił się na nich z łopatą o długiej rękojeści, wciąż idąc na czele, jak zresztą wszyscy oficerowie. Na samym przedzie pułkownik Muhr… Tablica jemu poświęcona ustawiona prowizorycznie w miejscu, gdzie zginął, pokryta jest gałęziami świątecznych choinek. Zaprowadzili mnie tam dwaj huzarzy. A gdy znaleźliśmy się na miejscu, dosłownie błagali, bym napisał do wszystkich gazet, że ich oficerowie zawsze biegli na przedzie, zawsze byli w pierwszej linii, stawali oko w oko z wrogiem, rzucali się do walki wręcz, tam, gdzie najgęściej kłębiło się od Moskali. Walka trwała do jedenastej w południe, kiedy na pomoc huzarom przyszły posiłki piechoty; one to zadały Rosjanom ostateczny cios. Wróg uciekał z tego wzgórza, pędzony gęstym ogniem naszych. Gdy się stanie na szczycie i popatrzy, to z ułożenia zwłok widzi się kierunek ucieczki, nawet ruchy biegnących z powrotem ludzi. Na skraju lasu chowają teraz poległych. Węgierscy żołnierze z pospolitego ruszenia sprzątają pole bitwy. Zawalone odpadkami bitwy wozy staczają się w dół krętą drogą. Inne znów suną powoli, wyładowane zdobyczą. Słyszę śmiech, w ogrodzie koło domu, na zboczu wzgórza, huśtają się huzarzy. Są w samych koszulach, bo słońce mocno świeci. Stąd, ze szczytu, widać całe to wielkie, pagórkowate pole bitwy. Na pokrwawionym ściernisku zaległ spokój południa.

      Patrzę przez lornetę, po drugiej stronie doliny, u podnóża sąsiedniej góry, klęczy nad samotnym grobem huzar, obok stoi drugi, modląc się z opuszczoną głową. Jeszcze dalej, na polu spaceruje trzech innych, trzymając się za ręce. Za zboczem, wśród bezlistnych drzew, stoi chałupa. Widać tylko jej czerwony dach. Stamtąd właśnie dobiega cicha, lecz nie smutna, pieśń węgierska. To huzarzy śpiewają. Mówi się tutaj, że śpiewają zawsze, nawet na północy, w Polsce, w wydrążonych w śniegu okopach. Czasem przez całą noc.

      To zwycięskie pobojowisko stanowi jakąś ściskającą serce mieszankę, tragiczny pejzaż wywołujący łzy, radosny spokój huśtających się wesołych huzarów, ból, wesoły śpiew, modlitwa, trupy Rosjan spoglądające w niebo, skrzypiące wozy z krwawymi odpadkami, biedni, powaleni na ziemię huzarzy węgierscy, którzy może nawet nie wiedzieli, że tu na limanowskich wzgórzach, wypierając Rosjan ku północy, wywalczyli spokój zatrwożonym węgierskim miastom. Nad tym pejzażem istny cud boży, tu na północy, tuż przed Bożym Narodzeniem, słońce świeci ciepło i jasno.

      Limanowa, grudzień 1914

      Na wzgórzu rzadki zagajnik. Z jego skraju widok na limanowskie pobojowisko, niczym panorama, wznoszące się łagodnie, nasłonecznione wzgórze, małe zagrody, spokojne doliny, a dalej ośnieżone góry. I dwa kręte pośpiesznie