Podziemia. Joanna Pypłacz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joanna Pypłacz
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-7835-722-3
Скачать книгу
line/>

      Redakcja

      Magdalena Paluch

      Projekt okładki

      Joanna Jax

      Ilustracja na okładce

      © VERSUSstudio | Shutterstock.com

      Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

      Grzegorz Bociek

      Korekta

      Urszula Bańcerek

      Wydanie I, Chorzów 2019

      Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

      41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3C

      tel. 600 472 609

      [email protected]

       www.videograf.pl

      Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

      01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

      tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

      [email protected]

       www.dictum.pl

      Tekst © Joanna Pypłacz

      © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018

      ISBN 978-83-7835-722-3

      Niech więc ciemność stanie się światłem, a bezruch zatańczy […].

T.S. Eliot

      Prolog

      Drzwi do piwnicy ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Ostrożnie, trzymając się śliskiej ściany, Tamara Topolska postawiła pierwszy krok w dół. Stopa zniknęła w mroku, tak jakby została przezeń wessana już na zawsze. Za drugim krokiem granica przesunęła się jeszcze dalej i podziemna czeluść pochłonęła częściowo brzeg ciemnozielonej sukni.

      – Hekate! – zawołała.

      Nikt nie odpowiedział. Dopiero po prawie minucie z czarnych odmętów dobiegł długi jęk, łudząco podobny do kwilenia niemowlęcia.

      – Hekate, chodźże do pani! – odezwała się ponownie Tamara. – Gdzieś ty się znowu zapuściła? Wracaj natychmiast!

      Tym razem nie usłyszała nic.

      Zeszła zatem jeszcze niżej, stopniowo pogrążając się w oceanie bezkresnej czerni, który, sekunda po sekundzie, pożerał ją całą. Nawet trzymana przez nią lampa ze swym mdłym światłem nie była w stanie powstrzymać owego procesu stopniowego znikania.

      – Hekate? – zawołała już ciszej.

      Za chwilę ten sam jęk, jeszcze dłuższy i smutniejszy niż poprzednio, przeszył gęstą ciemność niczym ostra strzała. Pani Topolska zeszła więc na sam dół, unosząc lampę w powietrzu. Jej ciemne, prawie czarne włosy zespoliły się z wszechobecnym mrokiem, stając się jego integralną częścią. Widoczna pozostała jedynie twarz, tak blada, że przypominała bardziej oblicze zjawy niż istoty ludzkiej.

      Coś błysnęło w oddali. Były to dwa lśniące punkty, które łagodnie dryfowały w ciemnościach na podobieństwo świetlików poruszających się na wspólnej, niewidzialnej osi. Znów rozległ się jęk. Tym razem zabrzmiał on bliżej i z bezkresnej, wilgotnej otchłani wynurzyła się drobna istota o płynnych, eleganckich ruchach.

      – Hekate, ty nieznośna kocico! – westchnęła Tamara.

      Schyliła się, by wziąć zwierzę na ręce, a następnie ucałowała lśniące futerko. Szybko biło pod nim małe serce. Hekate, wygodnie rozciągnięta na jej ramieniu, rytmicznie zatapiała pazury w skórze pani Topolskiej.

      – Nigdy więcej tam nie uciekaj!

      Kotka odpowiedziała swej pani głośnym mruczeniem. Sprawiło ono, że odczuwany przez nią niepokój zaczął zanikać, ustępując miejsca senności.

      Jedną ręką tuląc do siebie zwierzę, drugą trzymając lampę, Tamara obejrzała się w tył po raz ostatni, i wówczas stało się coś zupełnie niespodziewanego: jej percepcja ciemności, dotąd przepojona przesądnym lękiem, uległa całkowitej zmianie. Piwniczny mrok, dotąd tak odpychający oraz budzący grozę, zaczął ją teraz przyciągać. Chłonęła go oczyma niczym magiczny eliksir, nie mogąc się nasycić jego nieprzeniknioną, czarną słodyczą.

      Rozdział 1. Przyjcie u baronowej von Redlich

      Był 8 października 1890. Jak zwykle w pierwszą środę miesiąca, baronowa Othilia von Redlich, i – wbrew własnym zapewnieniom – mocno spolonizowana austriacka arystokratka, urządziła wspaniałe przyjęcie dla grona swych najbliższych znajomych. Nie było ich wielu, lecz za to każda z tych osób cieszyła się w Krakowie pewną renomą, i każda z innego powodu.

      Jedynie Mateusz Garstka, dwudziestosześcioletni pracownik Galicyjskiego Domu Bankowego, był tu zupełnie nowy. Oszołomiony panującym w pałacu przepychem, którego nie brakło także na stole, wodził oczyma po bajecznie udekorowanym otoczeniu, a także po szykownych strojach współbiesiadników.

      – Wnioskuję, mój przyjacielu, żeś nigdy nie przebywał w podobnym miejscu – zagaił siedzący obok niego Klemens Topolski, właściciel i dyrektor wspomnianego banku.

      Mateusz pokręcił głową z nieśmiałym uśmiechem.

      – Czasem odnoszę wrażenie, że dla miłej baronowej czas zatrzymał się gdzieś w osiemnastym wieku, zanim jej zbłąkana dusza zdążyła się urodzić nie w tym ciele, w którym powinna – szepnął ponownie Topolski.

      To mówiąc, spojrzał dyskretnie na wysoko upięte, mlecznobiałe włosy arystokratki. Sporadycznie wpleciono w nie drobne, ciemnopurpurowe kwiaty. Łagodne rysy oraz rozmarzone oczy starej damy sprawiały wrażenie wyjętych z dworskiego portretu namalowanego przed ponad stu laty. Promieniował z nich dziwny smutek, charakterystyczny dla ludzi, którzy, choć przeżyli swe życie w dostatku, wewnątrz okrutnie cierpieli, ku własnemu wstydowi i zgorszeniu.

      Mateusz pomyślał o swej matce. Pomimo że w niczym nie przypominała wielkiej damy, jaką była baronowa, jednakże spojrzenie miała dokładnie takie samo, pełne słodkiej niemocy. Zawsze wprawiało go to w melancholię: spojrzenie ptaka uwięzionego w za ciasnej klatce. Uczucie to wzrosło, gdy ukradkiem zahaczył wzrokiem o siedzącego obok Othilii barona Dietmara von Redlicha, starszego pana o minie zadowolonego despoty.

      – Jak więc, Garstka, przemyślałeś już moją propozycję? – odezwał się ponownie Topolski, wyrywając Mateusza z głębokiej zadumy.

      Ten z opóźnieniem oderwał wzrok od von Redlicha i skierował go na swego rozmówcę.

      – Owszem – potwierdził nieśmiało.

      – Rozumiem, że rezultat twoich przemyśleń jest dla nas wszystkich korzystny.

      Chłopak skinął głową.

      – Nie pożałujesz, Garstka – zapewnił Klemens, po czym mocno uścisnął pod stołem jego spoconą ze zdenerwowania dłoń.

      Młody buchalter uśmiechnął się niepewnie. Myśli kłębiły mu się w mózgu niczym stado zagubionych ptaków, które, odłączone od klucza przez niespodziewany poryw północnego wiatru, zbłądziły pośród gęstych chmur. Wciąż żywo pamiętał pokazane mu przed kilkoma dniami przez Topolskiego, prostokątne zdjęcie w miniaturze przedstawiające czarnowłosą kobietę o wyrazistych, lecz jednocześnie subtelnych, niepokojąco pięknych rysach twarzy. Jej wielkie, prawdopodobnie czarne lub piwne oczy spoglądały na niego z taką przenikliwością, jakby ich właścicielka, wydostawszy się ze zdjęcia, nagle zmaterializowała się tu i teraz, siedząc dokładnie na miejscu zajmowanym w rzeczywistości przez Othilię von Redlich. Dojrzałe piękno baronowej w dziwny sposób przenikało się z bijącym z fotografii gęstym, melancholijnym urokiem młodej kobiety.

      Mateusza ogarnęło dziwne uczucie.

      – Oczywiście, że się zgadzam – sformalizował swą akceptację z opóźnieniem,