Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Joanna Jax
Ilustracja na okładce
© Katya Shut / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2019
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C
tel. 600 472 609
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-7835-713-1
Będziesz tułaczem i wędrowcem na ziemi.
Rdz 4,12
Moim Rodakom z Kazachstanu
1. Okolice Irkucka, 1940
Było jeszcze ciemno, gdy Kuba Staśko tępym scyzorykiem zaczął wydrapywać na ścianie baraku kolejną kreskę. Jak większość obozowych budynków i ten sklecono z grubych drewnianych bali. W tej okolicy brakowało niemal wszystkiego, jedynie śniegu i drzew było pod dostatkiem. Kubę aż mdliło od zapachu drewna, chociaż kiedyś lubił woń żywicy, lasu i świeżo ściętych pniaków. Tutaj jednak wszystko się zmieniło.
Przeciągnął palcem po wyrytych rządkach kresek i policzył, że jest w syberyjskim obozie już dziewięćdziesiąt cztery dni. W normalnym świecie wiosna trwała w najlepsze, tutaj nadejście tej pory roku oznaczało, że temperatura podniesie się do minus dwudziestu stopni.
Zwlókł się z posłania, jak każdego dnia, obolały i zziębnięty, po czym podszedł do prymitywnej kozy i wrzucił do paleniska szczapę drewna. Z oddali dobiegł go dźwięk krowiego dzwonka, którym to dniewialny budził więźniów do pracy. Kuba zbliżył dłonie do ciepłych ścianek piecyka i pomyślał, że pierwszy raz, odkąd tutaj przybył, nie ma po nocy zesztywniałych z zimna palców. A to oznaczało kilka miesięcy wytchnienia od zabójczych mrozów. Owo nadejście długo wyczekiwanej wiosny można było ujrzeć również na posłaniach w barakach. Przebywający w nim mężczyźni już nie tulili się do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Te zachowania były dla każdego z nich czymś wstydliwym i niemęskim, ale gdy człowiek czuje, że za chwilę zamarznie na kość, nie zwraca uwagi na podobne kwestie. Tutaj i tak zostali odarci z godności i wszystkich cech, z których niegdyś mogli być dumni. Nikt nikomu nie pomagał, jedni donosili na drugich i jedynie ich trójka jakoś trzymała się razem. Paweł Zawiślański, Tobiasz Morawiński i on. Jakkolwiek z Tobiaszem zaprzyjaźnili się jeszcze przed wojną, tak młodego lekarza Kuba poznał dopiero w pociągu jadącym do łagru w okolicach Irkucka.
Pierwsze dni podróży więźniowie znosili całkiem dobrze. Nawet załatwianie, niemalże publicznie, intymnych potrzeb dawało się znieść. W końcu w wagonie znajdowali się sami mężczyźni i każdy z nich posiadał identyczne potrzeby fizjologiczne. Dużo rozmawiali, nawet dowcipkowali, nie dyskutowali jedynie o tym, dlaczego się tam znaleźli – w cuchnącym, zimnym wagonie. Zapewne obawiali się, że ukrywa się wśród nich jakiś zausznik NKWD. Nie wiadomo, z czego wynikał ten lęk, po prostu bali się, że może spotkać ich coś gorszego. A w nich nadal tkwiła ogromna chęć do życia i ten bezmiar nadziei, którą czuje się, gdy nieokiełznana młodość wciąż wyrywa się ku przygodom, miłości i radości z każdego przeżytego dnia.
Po tygodniu ta siła drzemiąca w ich duszach zaczęła tracić swoją moc, a zamiast niej pojawiło się przygnębienie. Coraz częściej w wagonie padały pytania.
– Jak tam jest? Wiem, że to nie kaszka z mleczkiem, ale my nawet nie wiemy, dokąd jedziemy – jęknął po kilku dniach przerażony młody chłopak z okolic Grodna.
– Na stryczek nas poszlą – mruknął drugi i podrapał się po głowie.
Tak, po kilku dniach wszy rozpanoszyły się na dobre, a otrzymywane raz dziennie wiadro kipiatoka nie załatwiało sprawy.
– Co ty za dziwosy wygadujesz? – warknął kolejny i pociągnął nosem.
Miał rozpalone czoło i błyszczące oczy od wysokiej gorączki. Paweł Zawiślański mógł tylko wesprzeć go dobrym słowem, bo o żadnych lekach nie mogło być mowy. Zamienił się jedynie z nim miejscem na narach. Młodzieniec, Antek ze Świętajna, miał swoje miejsce do spania tuż przy niewielkim okienku, które mimo chłodu dość często otwierano, by wywietrzyć z wagonu zatęchłe i cuchnące powietrze. I zapewne wdzierający się do wnętrza zimny wiatr sprawił, że po tygodniu chłopak się rozchorował.
– A ja ci mówię, że będziem wisieć, i tyle – odparł naburmuszony chłopak, snujący od samego początku podróży czarne wizje dotyczące ich przyszłości.
– Gdyby chcieli zabić, to zrobiliby to w Wilnie. Już oni znaleźliby paragraf, by skazać na śmierć. Nie wieźliby nas taki szmat drogi tylko po to, by zamordować. Jesteśmy młodzi, silni i zapewne wykorzystają nas jako darmową siłę roboczą w jakiejś kopalni – ze spokojem rozsądził Tobiasz.
Towarzystwo zamilkło i nieco się uspokoiło. Morawiński i Zawiślański stanowili niepisaną władzę w wagonie. Nie z racji swojej stanowczości, ale z uwagi na wykształcenie, którego brakowało ich kompanom w podróży, stali się pewnego rodzaju autorytetami. Kuba pomyślał, że dobrze się stało, bo młodzi mężczyźni chyba potrzebowali mieć kogoś, kto będzie nad nimi czuwał i podejmował decyzje, które przyniosą wszystkim korzyść.
Pasażerowie wagonu bez szemrania zgodzili się, by w miejscu służącym im za toaletę pilnować względnego porządku, jak również na to, by Paweł Zawiślański rozdzielał wrzącą wodę i lurowatą zupę, zwaną bałangą, chociaż ta nazwa była jedynie umowna, bowiem nie wiadomo było do końca, co w niej pływało. Kiedy po kilku dniach więźniowie zaczęli odczuwać brak możliwości wykonania chociażby podstawowej toalety, regularnie wybuchały kłótnie o tę nędzną ilość wody. Robili to tak zawzięcie, że war zdążył zwykle wystygnąć i nikt z dobrodziejstwa nie skorzystał. Podobnie było z zupą, która nie tylko zaspokajała w minimalnym stopniu głód, ale też rozgrzewała ich żołądki.
Wstawiona do wnętrza koza i kilka polan dawały ciepło bardzo mizerne, dlatego każdy chciał siedzieć w jej pobliżu. Jeden z mężczyzn był tak zdesperowany, by się ogrzać, że zasnął na gołej podłodze przy piecyku i obudził się dopiero wówczas, gdy poczuł piekący ból na swojej głowie, współpasażerowie zaś swąd spalonych włosów. Następnego dnia wszyscy naigrawali się z jego łysej czaszki i nadpalonej skóry. Obrażenia na szczęście nie były groźne, a pechowy amator ciepłego piecyka odgryzał się, że przynajmniej go wszy nie będą w głowę gryzły.
Ta czterotygodniowa podróż była nad wyraz męcząca, ale większość młodych mężczyzn była na tyle silna i zdrowa, że przetrwała ją dość znośnie. Wysiadając z pociągu, poczuli ulgę, że w końcu będą mogli przejść się na własnych nogach dalej aniżeli do sąsiedniej ściany. Poza tym liczyli na porządny prysznic, odwszawianie i jedzenie w cywilizowanych warunkach.
Na stacji kolejowej w Irkucku Kuba odetchnął