Z przystani hydroplanów Imperial Airways przy Hythe, po drugiej stronie zatoki, odbiła łódź i kilkakrotnie przepłynęła akwen, szukając dryfujących przedmiotów. Tłum wydał pomruk podniecenia: najwidoczniej hydroplan był blisko.
Pierwszy zauważył go chłopczyk w dużych nowych butach. Nie miał lornetki, ale jego wzrok jedenastolatka był lepszy od lunety.
– Tam leci! – wrzasnął. – Tam leci Clipper!
Pokazał na południowy zachód. Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Z początku Luther dostrzegł jedynie niewyraźną plamkę, która mogła być ptakiem, lecz wkrótce stała się dobrze widoczna i przez tłum przeszedł szmer podniecenia, gdy ludzie mówili sobie, że chłopiec ma rację.
Wszyscy nazywali tę maszynę Clipperem, ale formalnie był to boeing B-314. Pan American zlecił Boeingowi skonstruowanie samolotu mogącego przewozić pasażerów przez Atlantyk w luksusowych warunkach i w efekcie powstał ogromny, majestatyczny, niewiarygodnie potężny powietrzny pałac. Linia lotnicza zakupiła ich sześć i zamówiła sześć następnych. Komfortem i elegancją dorównywały słynnym oceanicznym liniowcom cumującym w Southampton, lecz przeprawa przez Atlantyk zajmowała statkom cztery do pięciu dni, natomiast hydroplan mógł pokonać tę odległość w dwadzieścia pięć do trzydziestu godzin.
Wygląda jak skrzydlaty wieloryb, pomyślał Luther, gdy samolot się zbliżał. Clipper miał wielki i kanciasty pysk kaszalota, masywny korpus i sterczący ogon, zakończony bliźniaczymi wysokimi płetwami. Potężne silniki były wbudowane w skrzydła. Poniżej skrzydeł znajdowały się dwa grube i krótkie stateczniki, stabilizujące samolot na wodzie. Od spodu kadłub miał ostrą jak nóż krawędź, przypominającą kil statku.
Niebawem Luther dojrzał duże prostokątne okna, rozmieszczone w dwóch nieregularnych rzędach biegnących wzdłuż górnego i dolnego pokładu. Dokładnie tydzień wcześniej przyleciał Clipperem do Anglii, więc znał rozkład jego wnętrza. Górny pokład składał się z kabiny pilotów i luku bagażowego, a dolny był pokładem pasażerskim, jednak zamiast wstawić rzędy foteli, podzielono go na loże z rozkładanymi kanapami. W porach posiłków salon zmieniał się w jadalnię, a na noc kanapy rozkładano do spania.
Zrobiono wszystko, aby odizolować pasażerów od świata i pogody za oknami. Były tam grube dywany, aksamitne draperie, lampy rzucające łagodne światło i meble z miękką tapicerką. Solidna warstwa wyciszająca zmniejszała ryk potężnych silników do krzepiącego odległego pomruku. Kapitan był opanowany i władczy, załoga rześka i elegancka w swych mundurach Pan American, stewardzi zawsze troskliwi. Zadbano o wszelkie potrzeby. Wciąż podawano napoje i zakąski. Czegokolwiek zapragnąłeś, pojawiało się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaledwie o tym pomyślałeś: łóżko z zaciągniętymi zasłonkami po kolacji, świeże truskawki na śniadanie. Świat na zewnątrz zaczynał wydawać się nierealny jak film wyświetlany w oknach. To wnętrze samolotu było wszechświatem.
Oczywiście takie wygody nie mogły być tanie. Podróż w obie strony kosztowała sześćset siedemdziesiąt pięć dolarów, czyli tyle co pół małego domu. Pasażerami byli członkowie rodzin królewskich, gwiazdy filmowe, prezesi dużych korporacji i prezydenci małych krajów.
Tom Luther nie należał do żadnego z tych elitarnych kręgów. Był bogaty, ale swój majątek zdobył ciężką pracą i zwykle nie trwonił go na luksusy. Mimo to musiał zaznajomić się z tym samolotem. Poproszono go o wykonanie niebezpiecznej roboty dla pewnego wpływowego – a nawet bardzo wpływowego – człowieka. Za tę pracę nie otrzyma zapłaty, lecz przysługa wyświadczona takiemu człowiekowi ma większą wartość niż pieniądze.
To zadanie mogło jeszcze zostać odwołane: Luther czekał na wiadomość z ostatecznym potwierdzeniem. Chętnie wykonałby zlecenie, a jednocześnie miał nadzieję, że nie będzie musiał.
Samolot schodził pod ostrym kątem, z uniesionym ogonem. Był już całkiem blisko i jego ogromne rozmiary ponownie zrobiły wrażenie na Lutherze. Wiedział, że boeing ma trzydzieści trzy metry długości, a rozpiętość jego skrzydeł wynosi czterdzieści sześć metrów, ale te dane pozostawały tylko liczbami, dopóki nie zobaczyłeś, jak to cholerstwo płynie w powietrzu.
Przez moment wydawało się, że nie leci, lecz spada niczym ciśnięty kamień, by uderzyć w powierzchnię morza i zatonąć. Potem zawisł w powietrzu jak opuszczany na sznurku, trzymając wszystkich w niepewności. W końcu dotknął wody, rozpryskując grzbiety fal niczym płasko rzucony kamyk i wzbijając gejzery piany. Jednak w osłoniętym porcie fala była niewielka, toteż w następnej chwili w fontannie rozbryzgów przypominającej eksplozję kadłub opadł na wodę.
Kiedy przeciął powierzchnię, pozostawiając za sobą białą bruzdę w zielonej toni i wzbijając po bokach dwie wysokie bliźniacze fale, Lutherowi przypomniała się kaczka krzyżówka lądująca na jeziorze z rozłożonymi skrzydłami i podkulonymi nogami. Kadłub zapadł w toń, rozbryzgując wodę, która niczym dwa żagle unosiła się po jego prawej i lewej stronie, a potem dziób zaczął się pochylać. Fontanna kropel wytrysnęła jeszcze wyżej, gdy samolot wyrównał, zanurzając głębiej swój wielorybi brzuch. W końcu cały dziób obmyły spienione grzywacze. Nagle kurtyny wzbijanej wody opadły, a hydroplan zwolnił i zaczął płynąć po morzu jak statek, tak spokojnie, jakby nigdy nie zamierzał wzbić się w przestworza.
Luther uświadomił sobie, że wstrzymywał oddech, i wypuścił powietrze z westchnieniem ulgi. Znów zaczął nucić pod nosem.
Boeing podpływał do przystani. Luther wysiadł tam tydzień wcześniej. Przystań była specjalnie zaprojektowaną tratwą z dwoma bliźniaczymi pomostami. Za kilka minut liny przewlecze się przez uchwyty z przodu i z tyłu, po czym samolot zostanie wciągnięty tyłem pomiędzy te pirsy. Wtedy pasażerowie zaczną wysiadać, wychodząc przez drzwi na powierzchnię szerokiego statecznika, potem na tratwę, a z niej po trapie na stały ląd.
Luther odwrócił się i nagle znieruchomiał. Tuż przy nim stał ktoś, kogo wcześniej nie zauważył: mężczyzna jego wzrostu, w ciemnoszarym garniturze i meloniku, wyglądający jak urzędnik w drodze do biura. Luther już miał odejść, ale spojrzał na niego ponownie. Twarz pod rondem kapelusza nie była twarzą urzędnika. Mężczyzna miał wysokie czoło, jasnoniebieskie oczy, wydatną szczękę i cienkie wargi okrutnika. Był starszy niż Luther, około czterdziestki, ale barczysty i najwyraźniej w dobrej formie. Wyglądał na niebezpiecznego. Spojrzał Lutherowi w oczy.
Luther przestał nucić.
– Jestem Henry Faber – powiedział nieznajomy.
– Tom Luther.
– Mam dla ciebie wiadomość.
Serce Luthera zaczęło bić szybciej. Usiłował ukryć podniecenie i mówić równie lakonicznie jak tamten.
– Dobrze. Słucham.
– Człowiek, który tak cię interesuje, będzie w środę na pokładzie tego samolotu odlatującego do Nowego Jorku.
– Na pewno?
Właściciel melonika spiorunował go wzrokiem i nie odpowiedział.
Luther ponuro skinął głową. Zatem zadanie było aktualne. Przynajmniej wątpliwości się rozwiały.
– Dziękuję – rzekł.
– To nie wszystko.
– Słucham.
– Druga część tej wiadomości brzmi: nie zawiedź nas.
Luther zaczerpnął tchu.
– Powiedz im, żeby się nie martwili – rzucił z udawaną pewnością siebie. – Ten gość może opuści Southampton, ale