Harry poczuł ukłucie zazdrości.
Odwrócił wzrok. Wciąż był niespokojny. Miał lecieć nad Atlantykiem. Bez lądu pod skrzydłami wydawało się to prawdziwie niebezpieczną i nieco przydługą eskapadą. Nigdy nie pojął zasady podróży powietrznych. Śmigła kręciły się w kółko, więc jak to możliwe, że samolot się unosił?
Słuchając Marka i Diany, ćwiczył nonszalancką minę. Nie chciał, by inni pasażerowie Clippera zauważyli, że jest zdenerwowany. Jestem Harry Vandenpost, powtarzał w myślach, dobrze sytuowany młody Amerykanin wracający do domu z powodu wojny w Europie. Wymawianej jako Jurrap. Obecnie nie pracuję, ale chyba wkrótce będę się musiał czymś zająć. Mój ojciec sporo inwestuje. Moja matka, świeć Panie nad jej duszą, była Angielką i chodziłem do angielskiej szkoły. Nie poszedłem na studia – nigdy nie lubiłem zakuwać. (Czy Amerykanie używają tego słowa? Nie był pewny). Spędziłem tyle czasu w Anglii, że nabrałem tamtejszego akcentu. Jasne, już kilka razy latałem samolotem, ale to mój pierwszy przelot przez Atlantyk. Naprawdę nie mogę się tego doczekać!
Zanim skończył swoją kawę, niemal wcale się nie bał.
Eddie Deakin odłożył słuchawkę. Rozejrzał się dookoła: hol był pusty. Nikt go nie podsłuchał. Popatrzył z nienawiścią na telefon, któremu zawdzięczał ten koszmar. Miał ochotę go rozbić, wiedział jednak, że to by niczego nie zmieniło. Potem powoli się odwrócił.
Kim są? Dokąd zabrali Carol-Ann? Po co ją porwali? Czego mogli od niego chcieć? Pytania przelatywały mu przez głowę jak muchy bzyczące w słoiku. Próbował zebrać myśli i skupić się kolejno na każdym z nich.
Kim są? Może po prostu szaleńcami! Nie. Byli zbyt dobrze zorganizowani: szaleńcy mogliby dokonać porwania, ale ustalenie, gdzie będzie Eddie, żeby złapać go telefonicznie i dać mu porozmawiać z Carol-Ann, wymagało starannego planowania. Tak więc działali racjonalnie, choć nie wahali się złamać prawa. Mogli to być anarchiści, lecz najprawdopodobniej miał do czynienia z gangsterami.
Dokąd zabrali Carol-Ann? Powiedziała, że do jakiegoś domu. Mógł należeć do jednego z porywaczy, ale najprawdopodobniej zabrali ją do wynajętego domu na jakimś odludziu. Carol-Ann powiedziała, że stało się to parę godzin temu, tak więc ten dom nie mógł znajdować się dalej niż sto lub sto dwadzieścia kilometrów od Bangor.
Po co ją porwali? Chcieli czegoś od niego – czegoś, czego nie zrobiłby dobrowolnie ani za pieniądze; czegoś, czego by odmówił. Tylko czego? Nie był bogaty, nie znał żadnych tajemnic i nie miał żadnej władzy.
Musiało mieć to coś wspólnego z Clipperem.
Powiedzieli, że otrzyma instrukcje w samolocie od niejakiego Toma Luthera. Czy ten Luther mógł pracować dla kogoś, kto chciał poznać szczegóły konstrukcji i działania samolotu? Dla innej linii lotniczej lub obcego kraju? To było możliwe. Niewykluczone, że Niemcy lub Japończycy zamierzali skonstruować kopię Clippera i wykorzystać ją jako bombowiec. Tylko że z pewnością udałoby im się uzyskać plany samolotu na wiele łatwiejszych sposobów. Setki, a może nawet tysiące osób mogły dostarczyć im te informacje: pracownicy Pan American, firmy Boeing, a nawet mechanicy Imperial Airways serwisujący te samoloty w Hythe. Porywanie nie było konieczne. Do diabła, wystarczająco dużo szczegółów opublikowano w prasie fachowej.
Czy ktoś mógł próbować ukraść ten samolot? Trudno to było sobie wyobrazić.
Prawdopodobnie chcieli, by Eddie pomógł im przemycić coś lub kogoś do Stanów Zjednoczonych. Uznał, że to najbardziej rozsądne wyjaśnienie.
No cóż, tyle wiedział lub mógł się domyślić. Co więc powinien zrobić?
Uważał się za praworządnego obywatela oraz ofiarę przestępstwa i całym sercem pragnął zawiadomić policję.
Jednak był przerażony.
Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Jako chłopiec obawiał się ojca i diabła, ale od tego czasu nie lękał się niczego. Teraz był przerażony i sparaliżowany własną bezsilnością: przez moment nie mógł się ruszyć z miejsca.
Pomyślał o pójściu na policję.
Znajdował się w cholernej Anglii. Nie było sensu rozmawiać z miejscowymi, jeżdżącymi na rowerach gliniarzami. Mógł jednak spróbować zadzwonić do biura szeryfa okręgowego w kraju lub policji stanowej Maine, a nawet do FBI i kazać im szukać domu na odludziu, niedawno wynajętego przez mężczyznę…
#Nie dzwoń na policję. Nic ci to nie da”, powiedział głos w słuchawce. „Jeśli jednak to zrobisz, zerżnę ją tylko po to, żeby ci dopiec”.
Eddie wierzył mu. W tym znienawidzonym głosie usłyszał tęskną nutę, jakby tamten marzył o pretekście, żeby zgwałcić Carol-Ann. Z nieco zaokrąglonym brzuchem i nabrzmiałymi piersiami wyglądała tak, że…
Zacisnął pięści, ale mógłby nimi tylko tłuc w ścianę. Z jękiem rozpaczy wytoczył się przez frontowe drzwi. Nie patrząc, dokąd idzie, ruszył przez trawnik. Podszedł do kępy drzew, przystanął i oparł czoło o szorstką korę dębu.
Był prostym człowiekiem. Urodził się na farmie kilka kilometrów od Bangor. Jego ojciec był ubogim farmerem, mającym kilka akrów pola pod uprawę ziemniaków, parę kur, krowę i warzywnik. Nowa Anglia nie hołubiła ubogich: zimy były tu długie, a temperatury wyjątkowo niskie. Matka i ojciec wierzyli, że wszystko dzieje się z woli Boga. Nawet kiedy młodsza siostra Eddiego zachorowała na zapalenie płuc i umarła, ojciec powiedział, że Bóg miał w tym swój cel, „zbyt głęboki, abyśmy mogli go pojąć”. W tamtych czasach Eddie marzył o znalezieniu jakiegoś skarbu zakopanego w lesie: okutej mosiądzem pirackiej skrzyni pełnej złota i drogich kamieni, jak w opowieściach. W marzeniach jechał ze złotem do Bangor i kupował wielkie miękkie łóżka, ciężarówkę opału, śliczną porcelanę dla matki, kożuchy dla całej rodziny, grube steki, lodówkę pełną lodów i ananasów. Ponura, nędzna wiejska chata zmieniała się w ciepłe, przyjazne i szczęśliwe miejsce.
Nigdy nie znalazł zakopanego skarbu, ale zdobył wykształcenie, codziennie chodząc do oddalonej o dziesięć kilometrów szkoły. Lubił to robić, ponieważ w klasie było cieplej niż w domu, a pani Maple lubiła go, ponieważ zawsze pytał o to, jak działają różne rzeczy.
Po latach to pani Maple napisała list do kongresmana, który dał Eddiemu szansę przystąpienia do egzaminów wstępnych w Annapolis.
Uważał Akademię Marynarki Wojennej za raj. Były tam koce, porządne ubrania i tyle jedzenia, ile chciałeś: nigdy nie wyobrażał sobie takich luksusów. Ciężka zaprawa była dla niego łatwa; głupoty nie gorsze od tych, których przez całe życie wysłuchiwał w kościółku, a dręczenie pierwszoroczniaków wydawało się pieszczotami w porównaniu z laniem od ojca.
To w Annapolis po raz pierwszy uświadomił sobie, jak widzą go inni ludzie. Dowiedział się, że jest szczerym, zawziętym, nieugiętym i ciężko pracującym człowiekiem. Chociaż był chudy, awanturnicy rzadko obierali go sobie za cel: miał w oczach coś, co ich odstraszało. Ludzie go lubili, ponieważ mogli na nim polegać, ale nikt nie wypłakiwał mu się na ramieniu.
Był zdziwiony, kiedy chwalono go jako ciężko pracującego człowieka. Zarówno ojciec, jak i pani Maple nauczyli go, że może zdobyć to,