Nie odpowiadał, starając się nie zastanawiać nad tym, czy żona w istocie nie ma racji. Dlaczego od razu zdecydował, że zwróci się do Olafa, zamiast skorzystać z pomocy osób, które były wyszkolone do jej świadczenia?
Być może Mil się nie myliła. Był zwierzęciem politycznym, nie miał innych ambicji poza tymi, które wiązały się z jego karierą. A ona sama była właściwie całym jego życiem – i dlatego to właśnie ją chciał ratować, kiedy wszystko wokół się waliło.
– Premierostwo uciekło ci sprzed nosa – odezwała się Milena.
Nie musiała mu o tym przypominać.
– Ale nie zamierzasz tak tego zostawić – dodała. – Przeciwnie. Zrobisz wszystko, żeby odzyskać to, co ci się należy. Wszystko, co będzie trzeba, żeby zdobyć władzę.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że kilkakrotnie kiwnął głową, słuchając żony.
– Rzadko używasz takich pompatycznych słów – zauważył.
Nie odpowiadała.
– A jeszcze rzadziej brzmisz jak narwana, może nawet nawiedzona osoba.
– W prawdziwiej polityce nie ma miejsca na inne brzmienie – odpowiedziała bez namysłu. – Bo to tylko wynik determinacji.
Przez moment przytrzymywała jego spojrzenie.
– I wiesz, na co dzięki niej możesz liczyć, Patryk?
– Nie.
– Na gotowy plan, dzięki któremu staniesz na czele rządu. Plan, który układałam przez ostatni miesiąc.
Oparła się na łóżku i pochyliła w jego stronę.
– Pójdziesz po trupach, złamiesz polityczny kręgosłup wielu osobom, zostawisz za sobą nie tylko spalone mosty, ale także wypaloną ziemię. I zrobisz to wszystko z uśmiechem na ustach. Uśmiechem, za który pokochają cię tłumy.
Milczał, choć Milena wyraźnie czekała na jakiś odzew.
– Co ty na to? – spytała w końcu.
Uznał, że nie musi odpowiadać.
Rozdział 3
Wysoki, wysportowany i dobrze ubrany mężczyzna stał przed Autonomią, rozglądając się za człowiekiem, z którym miał się spotkać. Ten wprawdzie polecił mu, by czekał na niego w środku, ale Marek Zwornicki nie zwykł robić niczego, co mu kazano.
Zawsze chodził swoimi ścieżkami – i to dzięki nim dotarł na tyle wysoko, że mógł jedynie spaść. Ostatecznie tak się stało. W latach świetności jego kariera aktorska zdawała się nie do zatrzymania. Podbił polską kinematografię, zagrał w kilku głośnych produkcjach europejskich i miał ruszyć na podbój Hollywood.
Potknął się jednak po drodze. Wbrew doradcom wizerunkowym wziął udział w jednej reklamie, potem w drugiej. Zanim się obejrzał, został ambasadorem pewnej niezbyt prestiżowej marki, a niewiele później zaproponowano mu udział w programie dla celebrytów.
Zachłysnął się. Chciał być wszędzie. Kiedy jego otoczenie mówiło mu, by zwolnił, zaczął brać najlepiej płatne, najgłośniejsze role w komediach, wystąpił nawet w znanym amerykańskim sitcomie. To zmieniło optykę, dzięki której był przez lata rozpoznawalny. I sprawiło, że przestał być kojarzony z aktorstwem, a zaczął – z celebryctwem. Stał się Nicholasem Cage’em polskiego kina, który brał każdą rolę, jaka mu się nawinęła.
Miał jednak większe ambicje. I niebawem planował dać im wyraz.
Początkowo chciał odłożyć polityczny start do kolejnych wyborów, ale biorąc pod uwagę chaos w kraju, uznał, że nie powinien dłużej czekać. Winston Churchill nie bez powodu mawiał: „Nigdy nie pozwól, by dobry kryzys się zmarnował”.
Zwornicki nie miał zamiaru przepuścić takiej okazji.
Szczególnie kiedy dostał tajemniczą, lakoniczną informację, opatrzoną pieczątką Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Nie było to pismo urzędowe. Nie miało nic wspólnego z oficjalnymi kanałami.
Pieczątka była li tylko potwierdzeniem, że informacja pochodzi od wiarygodnego źródła.
Treść była krótka. Nadawca napisał jedynie, że ma wiedzę, która może sprawić, że upadnie nie tylko ośrodek władzy premiera Chronowskiego, ale także prezydent Seydy. Skala zniszczenia miała być politycznym odpowiednikiem zdetonowania dwudziestomegatonowej bomby termojądrowej.
Marek nie był przekonany, na ile to prawda, ale podczas spotkania w Autonomii miał to sprawdzić. Rozmowy tutaj były zawsze off the record, nie istniała groźba jakichkolwiek przecieków. Gdyby kiedyś do nich doszło, winny naraziłby się na tak duży ostracyzm, że mógłby pożegnać się z dalszą karierą. W polityce, w dziennikarstwie, na dobrą sprawę gdziekolwiek.
Było już piętnaście minut po umówionej porze, tymczasem Zwornicki nadal nie doczekał się rozmówcy. Nie miał pojęcia, kim on jest. Był jednak przekonany, że gdy tylko ten go zobaczy, podejdzie do niego.
Kret w kancelarii prezydenta.
Nie do pomyślenia, szczególnie biorąc pod uwagę czystkę, jakiej Daria Seyda dokonała po zaprzysiężeniu. Miała do tego święte prawo, a właściwie wymagała tego nawet tradycja. Wszystkie współczesne systemy polityczne opierały się na podziale powyborczych łupów – klucz cywilizowanych zwyczajów polegał jednak na tym, by wymieniać kierownictwo, nie szeregowych pracowników.
Tak zrobiła Seyda. Zaczęła od szefa kancelarii, skończyła na zastępcach dyrektorów poszczególnych biur. Żaden z nich nie wydawał się na tyle nieroztropny, by już po miesiącu urzędowania zechciał zmienić front – a jednak Zwornicki czekał teraz na kogoś, kto miał zamiar to zrobić.
I zgłosił się z tym akurat do niego.
Faryzeusz, pomyślał Marek. Musiał wiedzieć, że Zwornicki przygotowuje się do ofensywy politycznej i że zamierza zrobić użytek z nieostrożności i głupoty Chronowskiego. Gdyby Marek był na miejscu premiera, dwie rzeczy załatwiłby zupełnie inaczej.
Po pierwsze, wziąłby znacznie większą łapówkę. Po drugie, przynajmniej jedną trzecią spożytkowałby na przekonanie kilku osób, by milczały. Finansowo wyszedłby nie gorzej niż Chronowski, a byłby kryty. Nie tylko dlatego, że pieniądze były najlepszym motywatorem. Trzymałby pozostałych w garści. Gdyby przyjęli choćby złotówkę, byliby zamieszani w proceder nie mniej od niego.
Zwornicki westchnął, nie chcąc nawet myśleć o tym, jak wiele mógłby osiągnąć, gdyby tylko znalazł się w odpowiednim miejscu. Ale wszystko przed nim. Nie miał zamiaru odpuszczać, nawet gdyby musiał cały swój majątek spożytkować na kupowanie głosów.
Aktorstwo było zabawą, niewinną grą, zaledwie przygotowaniem do właściwej wojny. A nią będzie dla niego polityka.
Marek poczekał jeszcze kilka minut, a potem wszedł do restauracji. Wolnych stolików o tej porze było całkiem sporo. Wybrał ten przy oknie, a potem zamówił „Polędwiczki w sosie z BOR-owików”. Właściciele tej knajpy mieli trochę inwencji, trzeba było im to przyznać. Kultową pozycją stał się już deser o nazwie „NATO na bogato”.
Razem z daniem kelner podał Zwornickiemu plastikową, niebieską teczkę, jaką najczęściej dostrzec można było w rękach studentów przed sesją, kiedy uzupełniali braki w kserówkach.
– Co to jest? – spytał Marek.
– Ktoś zostawił to dla pana.
– Ktoś?
– Jakiś mężczyzna, był tutaj pół