Idzie dalej. Schody zakręcają jeszcze raz. Otaczające dolinę szczyty gór lśnią w półksiężycu blaskiem wiecznie zaśnieżonych hal. W dali widać jezioro, wesołe miasteczko, tłumy ludzi, ale nikogo, kto by go śledził. Dociera wreszcie przed ostatnie z fioletowych drzwi, tym razem półotwarte. Pcha je, otwierają się nieco, lecz za nimi nadal widzi zupełny mrok. Już ma zawołać: „Sasza!”, powstrzymuje go jednak wspomnienie beretu.
Nasłuchuje przez chwilę i słyszy tylko jarmarczny hałas. Wchodzi do środka, zamyka za sobą drzwi. Dostrzega w półmroku postać Saszy, który krzywo stoi na baczność z torbą u nogi. Ręce wyprostowane wzdłuż boków jak tylko się da, kciuki zwrócone do przodu – wzorowy członek partii na trybunie pierwszomajowej. Ale ta schillerowska twarz, te ogniste oczy, ta nieco wychylona do przodu sylwetka nawet w zapadającym zmroku znamionują niebywałe napięcie – a może czujność?
– Muszę przyznać, Teddy, że ostatnio gadasz same bzdury – mówi Sasza.
Mundy zauważa ten sam co dawniej, lekko skrywany saksoński akcent. Ten sam pedantyczny, ostry jak brzytwa ton, zbyt ostry jak na takiego człowieczka. I tę samą nieodpartą przyganę.
– Te twoje filologiczne dygresje to kompletne bzdury, twój portret Ludwika Szalonego też. Ludwik był faszystowską świnią. Bismarck też. I ty też, bo nie odpisujesz na moje listy.
Ale w tej samej chwili rzucają się ku sobie, by się uściskać, bo i tak za długo już z tym czekali.
2
Kręta rzeka, która płynie od narodzin Mundy’ego do jego spotkania z nowym wcieleniem Saszy w Linderhofie, ma swe źródło nie w zielonych hrabstwach Anglii, lecz w przeklętych łańcuchach i przepaściach górskich Hindukuszu należących przez trzy wieki angielskiego panowania do Północno-Zachodniej Prowincji Pogranicznej.
– Ten młody sahib, którego pan tu widzisz – mówi emerytowany major piechoty, ojciec Teddy’ego, w barze Pod Złotym Łabędziem w podlondyńskim Weybridge każdemu, kto jeszcze o tym nie słyszał albo słyszał, lecz jest zbyt uprzejmy, by się przyznać – otóż ten młody sahib to jakby ciekawostka historyczna, no nie, mój chłopcze? – Po czym, czule otoczywszy ręką ramiona nastoletniego Mundy’ego, czochra mu włosy i obraca go do światła, by rozmówca mógł mu się lepiej przyjrzeć.
Major jest drobny, energiczny, pełen pasji. Gestami, nawet najczulszymi, przypomina boksera. Jego syn, chudzielec, przewyższa ojca o głowę.
– I jeśli można, zaraz panu powiem, dlaczego to mój Edward jest taką ciekawostką, sir – ciągnie major, a owo „sir” odnosi się do wszystkich dżentelmenów w zasięgu słuchu, do dam zresztą też, bo major wciąż jeszcze im się podoba, a one jemu. – Otóż owego ranka, gdy mój boy od lektyki poinformował mnie, że memsahib zaraz uczyni mi honor i obdarzy mnie potomstwem, tym oto chłopcem, sir, nad szpitalem pułkowym wschodziło zwykłe indyjskie słońce.
Dramatyczna pauza, z wiekiem Teddy też się tego nauczył, i kieliszek majora z mistycznym namaszczeniem unosi się w górę, a głowa się pochyla.
– Ale niestety, sir – ciągnie. – Ale niestety, nim ten oto młody człowiek pojawił się na placu apelowym – oskarżycielsko odwraca się teraz ku Mundy’emu, lecz jego wzrok nadal jest czuły jak przedtem – i to bez hełmu, a za to u mnie się dostaje dwa tygodnie paki…! Więc nim ten młody człowiek pojawił się na placu apelowym, słońce wcale nie było już indyjskie, tylko należało do wolnego państwa Pakistan. No nie, chłopcze, no nie?
Chłopiec czerwieni się i mamrocze:
– No, skoro ojciec tak mówi… – Czy coś takiego.
To zwykle wystarcza, by ktoś miły się roześmiał i by major mógł liczyć, że znowu napije się na cudzy koszt i że będzie mógł zakończyć swą opowieść morałem.
– Historia to bardzo kapryśna pani, sir. Maszerować dla niej noc i dzień, pracować jak wół, dawać przykład, i nic. Jej to nie wzrusza. – Taki równoważnikowy styl komunikowania odziedziczy kiedyś po nim syn. – Jak ktoś już jej niepotrzebny, to do widzenia. Na śmietnik. O właśnie. Na śmietnik historii. Ech! – Na nowo napełniony kieliszek wznosi się do góry. – Pańskie zdrowie, sir. Ma pan gest. I za naszą królową, naszą cesarzową, niech jej Bóg błogosławi. I za żołnierzy z Pendżabu. Trudno o lepszych, oczywiście pod dobrym dowództwem, sir. Ano właśnie…
Młodemu sahibowi przy okazji też trafi się lemoniada; major ze wzruszeniem wyciąga z rękawa sfatygowanej kurtki mundurowej zieloną chustkę i najpierw gładzi nią swój mały, lecz niesforny wąs, a potem wykonuje parę ukradkowych ruchów przy policzkach.
Major ma prawo do łez, bo – jak wiedzą wszyscy bywalcy Złotego Łabędzia – dzień narodzin pakistańskiej państwowości był nie tylko końcem jego kariery w armii brytyjskiej, ale również końcem dni jego żony, która spojrzawszy zmęczonym wzrokiem na urodzonego po czasie syna, wyzionęła ducha. Imperium brytyjskie też.
– Cóż to była za kobieta, sir. – Zbliża się wieczór. Major nie odchodzi od wodopoju i staje się coraz bardziej sentymentalny. – Wystarczy jedno słowo, by ją opisać: klasa. Kiedym zobaczył ją pierwszy raz, miała na sobie strój do konnej jazdy, bo kazała się zabrać służącym na poranną przejażdżkę. Pięć razy przeżyła na indyjskich równinach lato, a wyglądała tak, jakby właśnie była na truskawkach ze śmietaną na Pensji dla Panien Szlachetnie Urodzonych w Cheltenham. A na faunie i florze znała się lepiej niż Hindusi. I dziś byłaby wśród nas, gdyby ten zasraniec łapiduch tak się nie spił. Za jej pamięć, sir. Za świętej pamięci panią Mundy. Naprzód marsz. – Załzawiony wzrok pada na syna, o którego obecności major jakby na chwilę zapomniał. – A to mój mały Edward – wyjaśnia. – Kapitan szkolnej drużyny krykieta. Ile masz lat, chłopcze?
Chłopiec przyznaje się do szesnastu i nie może się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł zabrać ojca do domu.
Ale major musi jeszcze zapewnić wszystkich, że nie ugiął się pod brzemieniem podwójnej tragedii. Wytrwał, sir, wytrwał na posterunku. Owdowiał, miał teraz dziecko na głowie, wokół imperium rozpadało się w gruzy, więc ktoś mógłby pomyśleć, że zrobi to, co te mięczaki: opuści flagę, zagra na odwrót i odpłynie do kraju, w mrok. Ale major z innej gliny był ulepiony. On wolałby czyścić latryny w Pendżabie, niż w cywilu całować w dupę jakiegoś urzędasa. Serdeczne dzięki.
– Wezwałem mojego dirziego. Mówię mu: „Dirzi, w dniu, kiedy Dominium Pakistanu ogłosi się Republiką Pakistanu, ale ani jednego dnia później, odprujesz mi z polowego munduru gwiazdki majora i przyszyjesz w ich miejsce półksiężyc Pakistanu. Ale dźaldi, zaraz, już”. I zaproponowałem, że jeśli się przydam, to dalej będę służył wśród najlepszych żołnierzy na świecie. Najlepszych oczywiście, jeżeli mają dobrego dowódcę. – Dramatycznie dźga kciukiem powietrze. – Ano właśnie…
Tu na całe szczęście rozlega się dzwonek, co znaczy, że bar zaraz zamkną, więc chłopak wyćwiczonym gestem bierze ojca pod rękę i prowadzi go pod numer 2 na ulicę Vale,