Na wprost ustawiono kamerę na statywie. Wbrew pozorom nie służyła do rejestrowania przesłuchania; to zadanie spełniały dwie niezależne kamery ustawione za weneckimi lustrami. Urządzenie znajdujące się w pokoju przesłuchań miało za zadanie wychwytywanie pracy źrenic przesłuchiwanego.
Stojący obok sprzęt sprawiał wrażenie jeszcze bardziej nieszkodliwego: statyw, a na nim długa rurka o przekroju nie większym niż trzy centymetry, niezwykle podobna do mikrofonu. W rzeczywistości była jednak ultraczułym termometrem, odpowiedzialnym za mierzenie nawet najmniejszych wahnięć temperatury czaszki siedzącego na krześle delikwenta.
Krzesło wraz z urządzeniami towarzyszącymi było zaawansowanym technicznie wariografem.
Za lustrami: dwa wytłumione pomieszczenia techników, wyposażone w szerokie robocze blaty i wygodne skórzane fotele. Kilkanaście komputerów o wielkiej mocy obliczeniowej. Duże płaskie ekrany.
Technicy, behawioryści, psychologowie, lingwiści w skupieniu wpatrywali się w monitory lub po prostu patrzyli na więźnia. Wszyscy mieli tremę właściwą debiutantom: dzisiejszy dzień został wyznaczony przez opatrzność na debiut zespołu w warunkach bojowych – jeszcze nigdy bowiem nie przesłuchiwano autentycznego terrorysty, na dodatek złapanego na gorącym uczynku.
Pakistańczyk został rozebrany z koszuli oraz spodni. W samych skarpetkach i slipkach siedział przymocowany do wariografu. Kamera i termometr patrzyły wprost na niego, od palców rąk odchodziły kable, przymocowane szczypczykami do opuszków. Mężczyzna miał ciemną karnację i pociągłą, przystojną twarz, pokrytą ciemną smugą starannie ogolonego zarostu. Był mocno, ale proporcjonalnie zbudowany. Wyglądał na sprawnego fizycznie i wytrzymałego.
Jego wargi poruszały się miarowo, mamrocząc niezrozumiałe słowa w jednostajnym, monotonnym, niespiesznym rytmie. Opuszczone powieki nie pozwalały zajrzeć w oczy.
Stojący naprzeciwko Moskalewicz i Kleber, specjaliści od przesłuchań, zadawali na zmianę miarowo odmierzane pytania. Wszystkie padały w pustkę. Jakub, obserwując tę scenę od kilku minut, nie miał wrażenia, by którekolwiek z nich spowodowało jakąkolwiek reakcję: facet wyłączył się i na razie nie miał zamiaru odpowiadać. Najprawdopodobniej czas współpracy i ułatwiania życia ludziom Tyszkiewicza dobiegł końca.
Jakub poparzył na siedzących przed głośnikami i ekranami specjalistów. Kilku z nich kręciło z rezygnacją głowami, jeden rzucił ze złością słuchawki na blat.
– Myślę, że to strata czasu – odezwał się za plecami Tyszkiewicza znajomy alt.
– Bo?
Kapitan Potocka przypatrywała się więźniowi z uwagą. A potem przeniosła wzrok na Jakuba.
– Wprowadził się w autohipnozę – powiedziała, po czym się uśmiechnęła. I to był znowu ten uśmiech. – Przebywa w innej przestrzeni.
– Autohipnozę?
– Standardowy element szkolenia szahidów na okoliczność złapania przez policję. Dokładnie dla przypadków takich jak ten. On ma za zadanie dalej walczyć, mówiłam panu. Przesłuchanie jest elementem walki. Ochrona swoich współtowarzyszy jest elementem walki.
– W końcu się zmęczy.
– Na to bym nie liczyła. W każdym razie nieprędko.
– To tylko człowiek.
– Bardzo specyficzny. Nie jest zwykłym kryminalistą.
Jakub spojrzał przez szybę. Na twarzy mężczyzny w dalszym ciągu dominował wyraz spokojnego skupienia. Dłonie spoczywały bez ruchu na oparciach fotela.
– Co pani proponuje?
– No cóż, nie ma cudownej recepty. Ale miałam okazję obserwować postępowanie Amerykanów w tego typu przypadkach. Jeżeli pan pozwoli, mogę spróbować…
Jakub pomyślał, że nie ma sprecyzowanego poglądu na to, czy tę kobietę zesłał mu dobry czy zły los. Najchętniej rzuciłby monetą. Jakiś głos mu szeptał, że z pogłębiania współpracy z kapitan Potocką nie wyniknie nic dobrego; przy czym nie było jasności, czy chodziło tylko o sferę służbową.
– Proszę – powiedział po trzydziestu sekundach całkowitej ciszy. – Wycofam swoich ludzi.
13
Obserwuję wydarzenia w telewizji.
Wielki ekran przesłania prawie pół ściany, ale lubię go: daje mocny, krwisty obraz.
Interpretację oczywiście muszę przedstawić sobie sam: z zalewu faktów, półprawd, przemilczeń i kłamstw ciężko wyłowić prawdziwy obraz sytuacji.
Ja umiem.
Widzę chodnik, tłum ludzi i kordony służb porządkowych.
Widzę samotnego wędrowca, który postanowił dziś zakończyć lot. Nie zakończył; to bardzo dobrze. Dobrze dla mnie, moich planów i marzeń. Skutki działań samotnika będą rozchodzić się niczym kręgi na wodzie; wolno i długo, obejmując oddziaływaniem coraz większy obszar.
Tego jeszcze nie wie nikt. Ani sam wędrowiec, ani ci, którzy wysłali go na śmierć, ani zmęczeni saperzy, umieszczający nadal groźne ładunki w pancernych pojazdach.
Komentarze są szybkie, nerwowe. Lśniący ludzie, kobiety i mężczyźni z mikrofonami, o szklanych oczach i błyszczących sztucznie włosach, przeżywają chwile wielkości: mogą pozostawać w centrum uwagi. Mogą szczycić się tym, że skupiają na sobie uwagę milionów.
Są żałośni, ale jednocześnie niezwykle użyteczni.
Czyż takie momenty jak dzisiejszy nie są wyśmienitymi okazjami do zakomunikowania społeczeństwu czegoś naprawdę ważnego? Czyż nie są okazjami do wybicia go z odrętwienia? Zmuszenia, by ludzie ruszyli głowami na własny użytek, bez podpowiedzi przeświadczonych o własnej nieomylności pracowników stacji telewizyjnych?
Śledzę relacje na wszystkich kanałach. W Internecie. W radiu.
Oni, gdzieś w górze, uśmiechają się z zadowoleniem.
Jednak to nie oznacza, że przygotowania zostały zakończone.
Przypatruję się obrazowi na ogromnym ekranie. Słońce bije prosto w okna, ale dzięki ciężkim zasłonom w pokoju panuje przyjemny półmrok. Barwy brzmią niezwykle wyraziście – brzmią, ponieważ dla mnie obraz jest niczym partytura, a wiadomości niczym muzyka.
Otwieram Reżyserkę: moją broń podstawową. Wpisuję rządek poleceń. Procesor mruczy ze zrozumieniem.
To na razie łatwe zadanie.
Jestem coraz bliżej Ciosu.
14
Gdy weszła do pokoju, Jakub jej nie poznał.
Wcześniej: włosy upięte w skromny kok; teraz: ogniście rude loki sięgają ramion. Poprzednio: jedwabna biała bluzka; obecnie: bluzki brak, za to żakietowa marynarka ściśle opina nagie ciało, odsłaniając przepastną głębię solidnie wypełnionego dekoltu.
Spódnica, jeszcze niedawno sięgająca skromnie nieco za kolana, kończy się teraz grubo przed połową smukłych, długich ud.
Twarz zdobi wyrazisty, wręcz przerysowany makijaż.
Paznokcie lśnią jasnoczerwonym lakierem.
Przy akompaniamencie stukotu dziesięciocentymetrowych obcasów kapitan Katarzyna Maria Potocka przeszła przez pokój, łagodnie kołysząc biodrami, po czym usiadła na krześle ustawionym trzy metry od wariografu