Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4. Remigiusz Mróz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Remigiusz Mróz
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Joanna Chyłka
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-7976-511-9
Скачать книгу
ul. Złota

      Trzecia kawa w niczym nie pomogła. Po nieprzespanej nocy Chyłka miała wrażenie, że kofeina po prostu przelatuje przez jej ciało, nie przynosząc pożądanego skutku. Razem z Zordonem spędzili całą noc w biurowcu, starając się znaleźć jakikolwiek ślad po Sendalu. Bez skutku. Sędzia zapadł się pod ziemię i nikt, kto mógł mieć jakiekolwiek pojęcie o miejscu, w którym przebywał, nie okazał się pomocny.

      Oryński przeczesał nerwowo włosy i rozprostował plecy.

      – Albo zainwestujesz w wygodne krzesło, albo więcej się tu nie pokażę.

      – W takim razie krzesło zostaje.

      Spojrzała na zegarek. Piąta dwadzieścia rano. Oboje mieli już serdecznie dosyć poszukiwań, ale doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak bardzo nagli czas. Posiedzenie Zgromadzenia Ogólnego miało rozpocząć się o jedenastej. Jeśli do tej pory nie znajdą Sendala, sędziowie z pewnością okażą znacznie mniej wyrozumiałości.

      Joanna sięgnęła po kawałek zimnej pizzy. W czasie swojej kariery w Żelaznym & McVayu przetestowała wszystkie pizzerie, które oferowały dowóz w nocy. W końcu wybrała jedną, z usług której korzystała. Nawet na zimno pizza smakowała nie najgorzej, ale najważniejsze było to, że dawali naprawdę dużo mięsa.

      – Może jednak ktoś to ukartował? – odezwał się Kordian.

      – Znaczy, że co?

      – Że go porwano. Kazano mu napisać liścik, wysłać SMS-a z przeprosinami… – Urwał, by ziewnąć. – Nie byłby to pierwszy ani ostatni raz, kiedy coś takiego robią.

      – Oni?

      – No wiesz…

      – Obcy z Andromedy czy może z Kasjopei?

      Oryński wzdrygnął się i spojrzał za okno. Noc nie miała zamiaru jeszcze ustępować, a Kordian sprawiał wrażenie, jakby poczuł niepokój. Chyłka spojrzała na niego pytająco.

      – Mam traumę z dzieciństwa.

      – Że co?

      – Kiedyś była taka audycja w Radiu ZET. „Nautilus”. Prowadził ją Robert Bernatowicz, ten, który później odpowiadał za „Nie do wiary”.

      – Nie do wiary jest to, że o tym wspominasz.

      – Nie słuchałaś „Nautilusa”?

      – Nie.

      – No i dobrze – powiedział cicho. – Pamiętam, że kiedyś była mowa o cywilizacji żyjącej właśnie w gwiazdozbiorze Kasjopei. Nastrojowa muzyka, charakterystyczne pikanie w tle… nic dobrego.

      – Kiedy to było?

      – A ja wiem? Może w dziewięćdziesiątym piątym.

      Joanna przewróciła oczami.

      – Twoja trauma z dzieciństwa pochodzi z czasów, kiedy ja już stawiałam pierwsze kroki w karierze prawniczej, Zordon.

      – Naprawdę?

      Ugryzła kawałek pizzy, a resztę rzuciła na karton leżący na biurku.

      – Mniejsza z tym – mruknęła. – Mamy jeszcze tylko kilka godzin, żeby znaleźć tego skurwysyna.

      – Albo synów, jeśli…

      – Nikt go nie porwał.

      – Skąd ta pewność?

      – Bo moi niezbyt tajni agenci z pewnością by to zauważyli.

      Oryński pochylił się i potarł skronie. Cienie pod oczami zarysowały się znacznie wyraźniej.

      – Jak mogli w ogóle go zgubić?

      – Nie wiem. Twierdzą, że jechali za nim aż do osiedla na Wyspowej, widzieli, jak wchodzi do domu. Musiał opuścić budynek tylnymi drzwiami.

      – Nie było tam takich.

      – W takim razie przez garaż, jaka to różnica? – odbąknęła. – Pewne jest, że nikt go stamtąd siłą nie wyprowadził, bo raczej zwróciliby uwagę na szarpaninę.

      – No nie wiem.

      – Jesteś paranoikiem, Zordon. I teraz wiem dlaczego. Nasłuchałeś się za młodu strasznych historii.

      Spojrzała na monitor z nadzieją, że Kormak coś przysłał. Skrzynka pocztowa nie wyświetlała jednak żadnego powiadomienia. Chudzielec zapewniał, że nie zmruży oka i będzie szukał poszlak, ale zapewne przysnął kilka godzin temu.

      – Mimo wszystko trzeba dopuścić taką możliwość.

      – Nie. To nie sprawa Langera, nie ma tutaj tajemniczych ludzi, którzy zza kurtyny pociągają za sznurki.

      – Zobaczymy.

      – Zobaczysz zaraz prawdziwy gwiazdozbiór przed oczami, jak nie przestaniesz pieprzyć głupot.

      – Będziesz często do tego wracać, prawda?

      Nie odpowiedziała, bo nie musiała. Wyciągnęła paczkę marlboro, a potem niechętnie zapaliła kolejnego z rzędu papierosa. Nie smakował jej ani trochę, ale wciąż stanowił jakieś zastępstwo dla alkoholu.

      Uświadomiła sobie, że nocna praca nie wynikała jedynie z tego, że chciała znaleźć Sendala. Równie ważną, a może ważniejszą pobudką było to, że obawiała się, co będzie, jeśli wróci do domu.

      Odsunęła od siebie te myśli.

      Gdzie mógł być cholerny Sebastian? Wydawało jej się, że obdzwonili wszystkie miejsca, ale musieli coś przegapić. Z pewnością nie zaszył się w żadnej głuszy, musiał nadal być gdzieś w Warszawie.

      Wypuściła dym nosem. Czy rzeczywiście znała Sendala na tyle, by mieć pewność, że nie zrobił nic głupiego? Wydawało jej się, że przejrzała jego charakter, ale sama jego ucieczka podawała to w wątpliwość. Nie był tak silny, jak mogło się wydawać. Owszem, osiągnął ogromny sukces zawodowy, wszystko jednak wskazywało na to, że był kolosem na glinianych nogach. A ona te nogi podcięła.

      Mniej więcej co pół godziny próbowała się do niego dodzwonić, ale telefon miał wciąż wyłączony. Tuż przed ósmą zdecydowała się skontaktować z Kormakiem. Chudzielec nigdy nie był entuzjastą wczesnego wstawania, zresztą zazwyczaj zaczynał pracę w kancelarii najpóźniej ze wszystkich, ale w tym wypadku musiał zrobić wyjątek.

      Wysłuchała, co miał do powiedzenia, a potem od razu wybrała numer Sendala. I tym razem jednak odpowiedział jej kobiecy, mechaniczny głos.

      Oryński przeciągnął się na krześle i strzelił karkiem.

      – Kormak coś znalazł? – zapytał.

      – Co nieco.

      – To znaczy?

      – Kilka informacji na wagę złota – odparła Joanna. – Szczególnie biorąc pod uwagę, że nadal nie mamy pełnej dokumentacji od prokuratury.

      – Bo to nie proces, w którym musieliby…

      – Tak, tak, Zordon – ucięła. – Kościotrup w każdym razie ustalił, że Marcin Frankiewicz… jak by to ująć… Spróbuję parafrazą mema, bo to do ciebie przemawia. – Odchrząknęła. – Rzadko przyjeżdżał do Krakowa, ale jeśli już to robił, to wpadał tam na pełnej kurwie.

      Kordian uniósł brwi i nie odpowiadał.

      – Jak mi poszło?

      – Beznadziejnie – odparł. – I nie bardzo wiem, co masz na myśli.

      – To, że bywał przede wszystkim przy okazji meczów