Na próżno tylko wszyscy hugonoci szukali marszałka de Montmorency; jego bowiem żadna obietnica nie była zdolna ująć, żaden pozór oszukać; pozostał w swoim zamku de I'Isle-Adam, wymawiając się bólem doznanym po śmierci ojca, wielkiego konstabla Anna de Montmorency, zabitego strzałem z pistoletu przez Roberta Stuarta w bitwie pod Saint-Denis. Lecz skoro od tego wypadku upłynęło już przeszło dwa lata, a czułość była cnotą prawie zupełnie w tej epoce niemodną, przeto różni różnie sądzili o tej długiej żałobie. Wszystko zresztą wskazywało na to, że marszałek de Montmorency nie miał racji, gdyż król, królowa, książęta Andegaweński i d'Alencon przewybornie przyjmowali swych gości.
Sami nawet hugonoci winszowali księciu Andegaweńskiemu zwycięstw odniesionych przy Jarnac i Moncontour w osiemnastym zaledwie roku życia; w tak młodym bowiem wieku nie odnosili zwycięstw ani Cezar, ani Aleksander Wielki, z którymi go porównywano, stawiając, rozumie się, zwycięzców spod Issus i Farsalos niżej od niego.
Książę d'Alencon spoglądał na to wszystko swoimi przymilnymi i chytrymi oczyma, królowa Katarzyna, promieniejąca i pełna uprzejmości, winszowała księciu Henrykowi Kondeuszowi małżeństwa, zawartego niedawno z Marią de Cleves, książęta Gwizjuszowie uśmiechali się do strasznych nieprzyjaciół swego domu, a książę de Mayenne prowadził z panem de Tavannes i admirałem rozmowę o wojnie, którą bardziej teraz aniżeli kiedykolwiek król gotował się wypowiedzieć Filipowi II.
Pośród tych grup przechadzał się z pochyloną głową, chwytając każde słówko, młodzieniec lat dziewiętnaście mieć mogący, bystrego spojrzenia, czarnych, krótko ostrzyżonych włosów, gęstych brwi, orlego nosa, porastających wąsów i brody i cierpkiego uśmiechu. Młodzieniec ten, który zwrócił na siebie uwagę dopiero po bitwie pod Arnay-le-Duc, gdzie wyróżnił się męstwem, był ulubionym wychowańcem admirała de Coligny, bohaterem tego dnia i przedmiotem powszechnych pochwał. Przed trzema miesiącami, to jest jeszcze za życia jego matki, nazywano go księciem de Bearn; teraz zaś królem Nawarry, a później Henrykiem IV. Od czasu do czasu chmura przebiegała po jego czole; zapewne przypominał sobie, że zaledwie przed dwoma miesiącami utracił matkę; on bowiem, bardziej niż kto inny, nie wątpił o jej otruciu. Chmura to jednak była przelotna i znikała jak błyskawica, gdyż ci właśnie co z nim rozmawiali i składali mu powinszowania, byli zabójcami odważnej Joanny d'Albret.
O kilka kroków od króla Nawarry rozmawiał z Teligny'm młody książę Gwizjusz, o tyle zamyślony i stroskany, o ile król starał się być wesołym i otwartym,'Młody ten książę szczęśliwszym był od Beameńczyka, w dwudziestym bowiem roku w sławie dorównał swemu ojcu, wielkiemu Franciszkowi Gwizjuszowi. Jego wysoki wzrost; piękna powierzchowność, dumne spojrzenie nadawały mu okazałą i prawdziwie książęcą postać. Chociaż był jeszcze bardzo młody, katolicy uważali go już za swego jedynego obrońcę, podobnie jak hugonoci Henryka króla Nawarry, którego obraz tylko co nakreśliliśmy. Z początku nosił on tytuł księcia Joinville; na polu bitwy pierwszy raz ukazał się przy oblężeniu Orleanu, pod dowództwem swego ojca, który oddawszy ducha na jego ręku, wskazał mu admirała Coligny jako swego zabójcę.
Wtedy młody książę, podobnie jak Hannibal, uczynił uroczystą przysięgę: zemścić się za śmierć ojca na admirale i jego rodzinie, ścigać ciągle i bez litości nieprzyjaciół religii, obiecując Bogu dopóty być na ziemi aniołem niszczycielem, dopóki, ostatni z hugonotów nie zginie.
Ze zdziwieniem patrzano przeto, jak książę, znany z dotrzymywania swych obietnic, podawał rękę ludziom, którym poprzysiągł wieczną nienawiść, i rozmawiał z zięciem tego, którego na rozkaz umierającego ojca przyrzekł zamordować. Lecz powiedzieliśmy już, że wieczora tego działy się w Luwrze zadziwiające wypadki.
Rzeczywiście, gdyby na uroczystość tę patrzył widz obdarzony siłą przewidywania przyszłości, siłą ludziom odjętą, i obdarzony łatwością czytania w sercach ludzkich, czyli władzą, którą tylko sam Bóg posiada, ujrzałby tu najciekawszy i zarazem najstraszniejszy widok, jakiego mogą dostarczyć dziwne przeciwieństwa tego świata.
Lecz widz taki nie znajdował się w salach Luwru; z ulicy tylko patrzał wściekłym wzrokiem i groźnym huczał głosem.
Był nim lud, obdarzony instynktem, który zaostrzyła nienawiść; widział on tańczące cienie swoich nieubłaganych nieprzyjaciół i tłumaczył ich uczucia z zupełną trafnością.
Rzecz dziwna; lud ten był w stanie czynić spostrzeżenia nad tym, co się działo wewnątrz Luwru, stojąc tylko przed salą balową, dobrze strzeżoną.
Muzyka unosi tańczących, gdy tymczasem gapie stojący na zewnątrz widzą tylko same poruszenia i śmieją się z nich, albowiem nie znają przyczyn, które je spowodowały; nie słyszą muzyki.
Muzyką upajającą hugonotów był głos ich dumy.
Blaskiem, migającym przed oczyma paryżan pośród tej nocy, były błyskawice nienawiści, oświecające przyszłość.
Pomimo to, wszystko uśmiechało się wewnątrz pałacu; w tej nawet chwili przebiegł po całym Luwrze jakiś cichy i miły szept:
właśnie młoda narzeczona, pozbywszy się uroczystego stroju — długiego płaszcza i welonu, weszła na salę balową. Towarzyszyła jej piękna księżna de Nevers, najlepsza jej przyjaciółka, król zaś Karol IX, jej brat, wiódł ją za rękę, przedstawiając znakomitszym gościom. , Narzeczoną tą była Małgorzata de Valois, córka Henryka. II, perła francuskiej korony, którą Karol IX z braterską czułością nazywał zwykle siostrą Margot.
Nową królową Nawarry przyjęto oznakami wielkiego zachwytu, na co istotnie zasługiwała. Małgorzata miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat, a była już przedmiotem pochwał wszystkich poetów, z których jedni porównywali ją z Jutrzenką, drudzy z Cyterą.
W samej rzeczy na dworze, gdzie Katarzyna de Medici zebrała najpiękniejsze wówczas kobiety, ażeby się otoczyć pocztem syren, żadna z nich nie mogła wytrzymać porównania z Małgorzatą: Czarne lśniące włosy, świeża cera, tchnące rozkoszą oczy, długimi rzęsami ocienione, wąskie malinowe usteczka, cudownie piękna szyja, kibić pełna, gibka, i dziecinna nóżka w jedwabne pantofelki uwięziona — oto obraz Małgorzaty. Francuzi pysznili się, że na ich ziemi rozkwitł tak wspaniały kwiat, a cudzoziemcy, przez Francję przejeżdżający, powracali do swej ojczyzny olśnieni jej pięknością, jeśli mieli sposobność widzieć ją, a zdumieni jej wiedzą, jeśli z nią rozmawiali. Że Małgorzata była nie tylko najpiękniejszą, lecz i najbardziej oświeconą kobietą owego czasu, dowodzą słowa pewnego uczonego Włocha, który rozmawiając z nią całą godzinę po włosku, po hiszpańsku i po łacinie, wyrzekł w uniesieniu: „Widzieć dwór nie widząc Małgorzaty de Valois to to samo, co nie widzieć ani Francji, ani dworu".
Nie brakowało także rozmaitych mów, pozdrawiających Karola IX i królową Nawarry; wszak wiadomo, że hugonoci byli doskonałymi mówcami. W mowach tych zręcznie wspominali o przeszłości i przyszłości, lecz na te wszystkie przymówki Karol IX odpowiadał z chytrym uśmiechem:
— Oddając mą siostrę Margot królowi Nawarry, oddaję ją wszystkim protestantom królestwa.
Słowa te, które jednych uspokajały, a drugich zniewalały do uśmiechu, miały rzeczywiście dwa znaczenia: jedno ojcowskie, którym Karol IX nie chciał obciążać swojej głowy, drugie — krzywdzące młodą narzeczoną, jej męża i jego samego, gdyż zaczęły się już rozchodzić jakieś głuche i gorszące wieści, wynalezione przez plotkarzy dworskich, a mające na celu splamić małżeńską suknię Małgorzaty.