Niedługo potem, w 1947 roku, wyskoczyła ze mnie w sposób niespodziewany pierwsza poważna książka: Szpital Przemienienia. Złożyłem ją u Gebethnera i Wolffa przy Rynku Głównym; spodobała się i szykowano się już do jej wydania, nagle jednak firma padła pod młotem tak zwanego upaństwowienia, a całą masę upadłościową wraz z moim maszynopisem diabli wzięli do Warszawy. Sprawa zawisła na kołku. Ojciec mój, który Szpital… dosyć cenił, próbował coś zrobić. Jakiś jego znajomy jeszcze ze Lwowa, pracujący w „Czytelniku”, przyjechał z Warszawy i ojciec poszedł do niego na rozmowę. Chodziłem po linii C–D chyba z godzinę, a ojciec sondował szansę. Wrócił, mówiąc, że nic się nie da zrobić.
Zaczęły się moje peregrynacje do stolicy, ale i one na nic się zdały. Autor recenzji wewnętrznej – wiem, kto, ale nie zdradzę nazwiska – napisał, że powieść jest wsteczna, ideologicznie najzupełniej fałszywa i konieczna byłaby przeciwwaga. Zabrałem się za dopisywanie tej przeciwwagi, robiąc strasznych komunistów z moich autentycznych kolegów z wojennego Lwowa, którzy z komunizmem nic nie mieli wspólnego. I to jednak nie pomogło; Szpital… razem z dopisanymi częściami ukazał się jako Czas nieutracony dopiero po siedmiu latach, w 1955 roku, w Wydawnictwie Literackim. Dostałem za niego nawet Nagrodę Miasta Krakowa.
– Wcześniej napisał pan inną powieść: „Człowieka z Marsa”.
– To było jeszcze we Lwowie, pisałem ją niejako prywatnie, dla znajomych, zupełnie na wariata.
– Ale opublikował ją pan po przyjeździe do Krakowa w „Nowym Świecie Przygód”.
– Opublikowałem, bo chciałem jakoś pomóc finansowo rodzicom; biedni byliśmy jak te myszy kościelne. Wiśka Szymborska zaznajomiła mnie z facetem, który zamawiał u mnie fraszki do humorystycznego śląskiego pisma „Kocynder”. Pisałem tam różne świetne rzeczy, na przykład:
„Był raz sobie pewien zbrodzień,
Który lubił trupa co dzień
I wychodził z bronią co dnia
A wieczorem – nowa zbrodnia”.
Też chodziło o tych parę groszy. I jeszcze opowiadania dla katowickiego pisma „Co Tydzień Powieść”. Jedyna właściwie cenniejsza rzecz, jaką uratowałem ze Lwowa, to była niemiecka maszyna do pisania marki Underwood; na niej to wszystko wystukiwałem.
We Lwowie powstał nie tylko Człowiek z Marsa, także zupełnie bezsensowna – wtedy tego oczywiście nie wiedziałem – praca: Teoria funkcji mózgu. W Krakowie poradzono mi, bym z nią poszedł do doktora Mieczysława Choynowskiego, który mieszkał w bardzo ładnym parterowym mieszkaniu na Szopena. Kiedy do niego przyszedłem, akurat wyrzucał go stamtąd konsul sowiecki. Pan Bóg, czy też przeznaczenie chciało, że przeniósł się na aleję Słowackiego pod numer sześćdziesiąty szósty, mniej niż minutę drogi ze Śląskiej. Choynowski redagował miesięcznik „Życie Nauki”, prowadził też Konwersatorium Naukoznawcze, założone przez asystentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, i sam mi zaproponował, bym u niego pracował na pół etatu za 500 złotych jako młodszy pracownik naukowy. Spotkałem tam bardzo miłych ludzi: gleboznawcę Komornickiego, magistra Oświęcimskiego, z którym zacząłem układać dialog o niemożliwości odtworzenia człowieka z atomów. Ja wymyśliłem tezę i Oświęcimski co kilka dni przychodził z kontrargumentami, które zbijałem. Tak się narodził pierwszy rozdział Dialogów, książki, o której ani przez chwilę bym wtedy nie pomyślał, że może się kiedykolwiek ukazać. Zaprzyjaźniłem się tam też z nieżyjącym już, niestety, Jerzym Wróblewskim, prawnikiem i synem znakomitego przedwojennego profesora prawa z Wilna.
W ramach pracy w Konwersatorium najpierw nosiłem książki w paczkach. Choynowski, nakręcony dziką sprężyną umiejętności organizacyjnych, zwracał się do uniwersytetów amerykańskich i kanadyjskich, żeby nas intelektualnie ratowały, bo jesteśmy po okupacji straszliwie wyposzczeni. Książki wkrótce zaczęły napływać. Wybierałem co lepsze – a to Norberta Wienera Cybernetykę, a to Shannona Teorię informacji – i ze słownikiem przedzierałem się przez nie całymi nocami. Silny byłem wtedy jak dwa lub trzy konie…
– Choynowski prowadził, zdaje się, także wymianę, wysyłając Amerykanom publikacje rosyjskie?
– To już trochę później. Jak mawiają Francuzi, l'appétit vient en mangeant, i jemu też wzrósł apetyt, skoro zaś mógł się odwdzięczyć czymś mającym realną wartość, choćby pracami matematyków ze szkoły Kołmogorowa, zaczął domagać się od naszych dobroczyńców i takich książek, których oni pozbywali się mniej chętnie.
Choynowskiemu więc zawdzięczam najważniejsze moje naukowe lektury. Od razu też powiedział mi, że moja Teoria funkcji mózgu jest jednym stekiem bzdur; był to weredyk i człowiek energiczny. Miał też energiczną matkę, która niejako matkowała całemu naszemu Konwersatorium, bo odbywało się ono w ich prywatnym mieszkaniu. Nasze kontakty trwały i później: mam tutaj książkę angielską o podróżach międzyplanetarnych, prezent ślubny, jaki dostaliśmy od Choynowskiego w 1953 roku, z dedykacją: „Młodej parze na podróż poślubną między planetami”.
– Ale pańska przyszła żona nie bywała na spotkaniach Konwersatorium?
– Skąd, była wtedy dziewczęciem nieletnim. Długo zresztą nie chciała wychodzić za mąż za nikogo, wliczając w to i mnie; oblężenie trwało prawie trzy lata…
Po latach opisałem historię Konwersatorium w rozmowach ze Stanisławom Beresiem i posłałem książkę doktorowi Choynowskiemu do Meksyku, gdzie od lat przebywał – w podzięce za to, że mi świat otworzył. Tymczasem on się strasznie oburzył, przyznałem się tam bowiem, że kiedy na rozkaz pani Krassowskiej cały ten interes uległ likwidacji, myśmy z kolegami wynieśli stamtąd książek ile mogli; sam do dziś mam kilka. Choynowski był bardzo zagniewany i w liście z Meksyku kazał mi natychmiast umieścić w „Trybunie Ludu” przeprosiny za ten niegodny postępek. Myślałem, że sprawię mu przyjemność – a on mnie obrugał. Przeprosin oczywiście nie umieściłem.
Kiedy wszystko już się rozleciało, Choynowski trafił jako psycholog do szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie. Jakiś czas tam się męczył. Był rzeczywiście strasznym weredykiem. Pamiętam, jak przedstawiciel marksistowskiej psychologii profesor Tomaszewski wygłosił odczyt, po czym zapytano, kto się zgłasza do dyskusji. Po krótkiej chwili wstał Choynowski i powiedział: „Wszystko, co zostało dotąd powiedziane, jest kompletnym nonsensem od pierwszego do ostatniego słowa”. Zapanowało powszechne zdrętwienie, ale nic mu nie zrobiono, chociaż wtedy słowa takie brzmiały nadzwyczaj obrazoburczo.
W Krakowie wpadłem też – sam nie wiem jak – w towarzystwo plastyków. To był przede wszystkim Romek Hussarski i jego przyszła żona Hala Burtan ze znanego krakowskiego rodu, ojciec jej był właścicielem fabryki porcelany w Ćmielowie; także Zosia Puget. Romek mieszkał na Łobzowskiej, a Burtanowie mieli w Przegorzałach dom, którego większą część zabrało państwo. Romek z Halą urządzili tam pracownię i rzeźbili jak szaleni, prawie wyłącznie dla kościołów. Oboje, zwłaszcza Hala, pisali też wiersze, które drukował im – jak i mnie – „Tygodnik”.
Pracownia była