Gerbod w ostatniej chwili szarpnął wodze, kierując konia obok młodzieńca. Nieznajomy mężczyzna energicznie zaniósł chłopca z powrotem w tłum. Królewski pochód podążał dalej, powoli, konsekwentnie. Przejechało jeszcze pięćdziesięciu gockich arystokratów, spadkobierców wielkich i dostojnych rodzin. Niektóre z nich utrzymywały, że ich praprzodkami są Wodan, Berahta oraz inni bogowie i boginie. Tak głosili Volsungowie i Velandowie. Potem podążali mężowie, którzy swoich stopni i tytułów dorobili się w boju, tacy jak Walamer, Tagila i Tota. Za nimi sunęła kawalkada wozów, z których każdy był zaprzężony w cztery konie. W pojazdach wieziono królewskie bagaże oraz wszelkie dobra potrzebne w domu. Jeden z powozów transportował damy do towarzystwa królewny Amalasunty; inny, większy, służył tuzinowi służek. Dalej jechało jeszcze trzy tysiące kawalerii Gotów.
– Mały dureń – sapnął Gerbod i wsunął miecz z powrotem do pochwy. – Ktoś musiał go wysłać z petycją. O ile mnie wzrok nie mylił, trzymał w rękach tabliczkę.
– Amalasunta – odezwał się król.
– Tak, ojcze?
– Twoje współczucie było nie na miejscu. Podczas uroczystości państwowych nie wolno okazywać emocji. Gdy dochodzi do jakiegoś incydentu, problem rozwiązują królewscy służący. Jeśli nie wiedzą jak, król im wyjaśnia.
– Wybacz, ojcze.
Straż przednia Gotów po dotarciu na Forum rozdzieliła się na dwie formacje po tysiąc ludzi każda, tworząc wąską alejkę pomiędzy szeregami.
Tym korytarzem podążył król, a także Amalasunta, Leutari, Gerbod, Kasjodor oraz arystokracja. Wszyscy oni podjechali do błyszczącej, białej chmury, jaką był budynek rzymskiego senatu. Król ściągnął wodze w odległości sześciu metrów od Symmachusa, piastującego funkcję princepsa. Symmachus pokłonił się władcy i przystąpił do odczytywania tekstu oficjalnego powitania w Rzymie.
Król słuchał z uwagą. Na tyle biegle władał łaciną, by zrozumieć misterne sformułowania, a właśnie takie musiały być.
Do umysłu Amalasunty nie docierało ani jedno słowo. Podniosłe, płynne zdania przetaczały się obok niej niczym morskie fale. W jej głowie utkwiła tylko jedna myśl – zaskakująca, niezrozumiała i wstrząsająca. W oczach chłopca, który niemal został stratowany przez uczestników parady, dziewczyna zauważyła nienawiść, tak głęboką, że budzącą przerażenie.
Rozdział trzeci
Grupa rzymskich Młodych Lwów często urządzała zebrania w pałacu Anicjuszów na Zatybrzu. Z dumą obnosili się ze swoją nazwą, wynikającą raczej z górnolotnych wyobrażeń niż z faktycznych dokonań członków stowarzyszenia. Większość dyskutantów wywodziła się z dostojnych, rzymskich rodzin, które w gronie swych przodków chętnie umieszczały bohaterów ostatnich tysiąca dwustu lat. Niektórzy, choć ochrzczeni i gorliwie wyznający chrześcijaństwo, cały czas utrzymywali, że w ich drzewach genealogicznych kluczowe miejsce zajmuje Wenus lub inne rzymskie albo etruskie bóstwo. Dla nich wszystkich pałac Anicjuszów był naturalnym ośrodkiem spotkań. Tutaj można było swobodnie rozmawiać.
Najstarszy z obecnych, senator Albinus, liczył sobie nieco ponad czterdzieści lat. Boecjusz, gospodarz spotkania, nie miał jeszcze trzydziestki. Ekwitiusz i Florencjusz mieli po dwadzieścia parę lat. Nie zorganizowano przyjęcia, nie ściągnięto niewolników. Młodzi mężczyźni samodzielnie napełniali kielichy z dzbanów, a dzbany z czterech amfor, ustawionych w rzędzie na wielkim stole z cennego, cytrusowego drewna, wartego królewskiej ceny. Pierwsze naczynie zawierało wino z pól falernejskich, drugie z Massyku, w trzecim było aromatyzowane wino Caecuban, a w czwartym – woda. Nierozcieńczone wodą wino dobre było wyłącznie dla moczymord i cudzoziemców.
– Trzy wina herosów! – zakrzyknął młody Ekwitiusz. – Mariusz napił się jednego z nich, nim podjął decyzję o tym, jak poprowadzić bitwę z Cymbrami. Podobnie postąpił Cezar przed przekroczeniem Rubikonu, a także przy okazji świętowania zwycięstwa nad Pompejuszem...
– I Konstantyn, gdy zwołał Sobór Nicejski – uzupełnił Florencjusz z szerokim uśmiechem.
– To nietrafny przykład. Cóż chwalebnego w soborze? – zdziwił się Albinus.
– Podczas soboru na zawsze potępiono Ariusza – objaśnił Florencjusz. – A nasi czcigodni włodarze, Goci, to przecież arianie, czyli heretycy, a zatem skazani na potępienie. Racja?
– Na świętego Piotra i świętego Andrzeja, ten człowiek mówi do rzeczy! – zawołał Ekwitiusz. – Od razu widać, że kształcisz się na duchownego. Jeszcze nie porzuciłeś swoich zamiarów, prawda, Florencjuszu?
– Jeszcze nie. Przyznaję jednak, że nie czuję specjalnego pośpiechu.
– Chyba znam tego przyczynę – powiedział Albinus z uśmiechem. – Nawet wiem, jak ma na imię. Moje gratulacje, Florencjuszu. Ta dama jest niezwykle piękna.
– Zbyt piękna – mruknął Florencjusz, ponownie napełniając kielich.
– Dlaczego nie weźmiecie ślubu? – spytał Ekwitiusz niewinnie.
– Miałbym poślubić Lelię? Za pół roku byłbym biedakiem. Dla mnie ta perspektywa nie jest specjalnie przerażająca, ale ona z pewnością by się wystraszyła.
– Nie jestem pewien, czy duchowni w ogóle powinni mieć żony – zauważył Boecjusz z namysłem. – Wielu z nich jest żonatych, i mówię o dobrych kapłanach. Ale ksiądz to człowiek o szczególnej misji. Jego życie wiąże się z wyrzeczeniami, wyświęceniem... Ktoś taki nie powinien rozumować w kategoriach codzienności, nie powinien zaprzątać sobie głowy żoną i dziećmi. Najważniejsza powinna być dla niego trzódka. Łatwiej mi myśleć o kapłanie jak o świętym, niż jak o głowie rodziny.
– Dla ciebie łatwiej, senatorze – oświadczył Florencjusz z powagą. – Ale nie dla kapłana, niestety.
Boecjusz uśmiechnął się, gdy młodsi mężczyźni wybuchli śmiechem.
– Święty Piotr miał żonę – przypomniał towarzyszom. – Ale ją opuścił i zostawił dom, kiedy podążył za Mistrzem. Święty Paweł nigdy nie zdecydował się na małżeństwo i potrafił powiedzieć wiele dobrego o bezżennym stanie.
– Ale przecież powiedział: „Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć” – zacytował Florencjusz. – Jak już podkreśliłem, łatwo ci to mówić. Masz piękną i uroczą żonę.
– Ale też nie jestem kapłanem – zauważył Boecjusz łagodnie. – I nie jestem przekonany, czy ty... Nie, nie wolno mi mówić takich rzeczy. Istnieją pewne granice, zarówno dla rozsądku, jak i dla intuicji.
– Innymi słowy, zarówno twój intelekt, jak i twoja intuicja podpowiadają ci, że nie powinienem być kapłanem. Rzecz w tym, że powołania nie da się wymierzyć ani jednym, ani drugim, jak sądzę – podkreślił Florencjusz.
Boecjusz przyjrzał mu się uważnie. Boskie czoło, nos i usta zwierzęcia, pomyślał. Czyż jednak ostatecznie, lub prawie ostatecznie, nie był to opis pasujący do każdego człowieka?
Do pomieszczenia wszedł niewolnik.
– Panie, diakon Gordianus przybył z wizytą.
Boecjusz zmarszczył czoło.
– Stary Gordianus? O tej porze? – Nagle się zorientował, że niewolnik wie więcej niż może powiedzieć przy gościach. Wstał. – Lepiej pójdę sprawdzić, w czym rzecz – oświadczył. – Florencjuszu, musimy odłożyć