Niespokojny płomień. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0653-1
Скачать книгу
popatrzono by na niego jak na dziwaka, w dodatku słabowitego na umyśle. Matka Alipiusza umarła już dawno, a ojciec niewiele myślał o modlitwie. Nie należy męczyć bogów, zwykł był powtarzać. Zbyt wielu ludzi już to robi. Bogowie pewnie są wdzięczni, jeśli choć niektórzy z nas zostawiają ich w spokoju. O ile w ogóle istnieją, bo przecież różnie z tym może być. Raz, czy dwa razy do roku chodził do świątyni Tanit, dla której żywił potajemną sympatię, do czego się nawet czasami przyznawał, i zabierał ze sobą zwykle Alipiusza. Świątynia została zamknięta za cesarza Konstantyna, ponownie otwarta za Juliana, a potem znowu zamknięta i znów otwarta – i teraz niewiele to ludzi obchodziło. Alipiusz widział wielu modlących się ludzi. Niektórzy robili to sztywno, niektórzy mechanicznie. Ale nigdy nie widział, by ktoś modlił się tak, jak matka Augustyna.

      Nic nie przerywało ciszy. Jej usta nie poruszały się. Ale miało się wrażenie, że wystrzeliwuje swą wolę prosto w niebo, niczym strzałę z łuku, niczym cały grad strzał, a one lecą coraz wyżej i wyżej, aż docierają do tego czegoś, co kryje się za ciemną purpurą nocy i srebrnym połyskiem gwiazd.

      Jej twarz, blada i pełna mocy, była również niczym gwiazda, kolejna srebrzysta iskierka. Jeśli ten jej chrześcijański Bóg istniał naprawdę, musiała do niego dotrzeć jej modlitwa.

      Zrobiło się chłodno, ale Alipiusz pocił się mocno, a ręce mu drżały. Źle czynił stojąc tutaj i podpatrując tę okropną rzecz.

      Wycofał się chyłkiem.

      Kiedy wrócił do domu, ojciec jeszcze nie spał. Siedział w swoim gabinecie i czytał. Kiedy uniósł głowę i spojrzał na syna, Alipiusz wybuchnął:

      – Ojcze, czy mogę jechać na studia do Kartaginy?

      Wielki, posiwiały mężczyzna aż otworzył usta ze zdumienia. A potem się uśmiechnął.

      – No cóż, nie wiedziałem, że jesteś taki ambitny. Porozmawiamy o tym rano. Idź teraz do łóżka, już późno.

      Całkiem zapomniał o laniu.

96642.png

      Rozdział trzeci

Kolo.psd

      Kartagina to było coś okropnego. Wprawdzie życie w Tagaście nie było spełnieniem marzeń, ale za to Kartagina była urzeczywistnieniem wszystkich nocnych koszmarów. Alipiusza trochę już nudziły ciągle te same ulice i place w rodzinnym mieście i ciągle te same twarze, a ponadto nigdy nie zdołał przywyknąć do ochrypłego wycia szakali i przenikliwego chichotu hien, które w nocy podchodziły pod same mury, szukając odpadków z targu mięsnego, czy innych jadalnych śmieci.

      Ale to było nic w porównaniu z rykami, rżeniem, piskiem, wrzaskiem i krzykami, jakie słychać tu było wszędzie. Kupcy i ich klienci przekrzykiwali się nawzajem, na ulicach pełno było rydwanów, wozów ciągniętych przez woły i jeźdźców. Alipiusz czuł się tu jak obce ciało, które w każdej chwili może zostać usunięte z drogi dobrym kopniakiem.

      Tłumy ludzi i pojazdów wypełniające ulice były wręcz niewiarygodne. Powiadano, że rzymskie władze poważnie rozważają pomysł postawienia na głównych skrzyżowaniach trębaczy. Na jeden sygnał trąby miałyby ruszać tłumy na linii północ-południe, a na dwa sygnały te na linii wschód-zachód. Ale czy taka okropna rzecz była w ogóle do pojęcia? Przecież całe miasto podzieliłoby się zaraz na dwie wrogie armie, bez przerwy formujące się i rozchodzące i formujące na nowo, a spokojni obywatele musieliby iść albo stawać na komendę jakiegoś niewolnika. Na szczęście ten szalony pomysł przepadł w radzie miejskiej, ponieważ było jasne, że przynajmniej połowa ludzi, nie mając żadnego doświadczenia wojskowego, nie zwracałaby najmniejszej uwagi na trębaczy i na wszystkich rogach ulic trzeba by było rozmieścić zbrojnych, żeby wymuszali przestrzeganie tej tyrańskiej dyscypliny.

      Już kilka minut po przybyciu na miejsce Alipiusz zgubił się wśród wyjącego tłumu, a kiedy wreszcie pokonał nieśmiałość i zwrócił się do najbliższego przechodnia z pytaniem, gdzie znajduje się ulica złotników, okazało się, że rozmawia z koniem przywiązanym koło drzwi. Powtórzył swoje pytanie, tym razem zwracając się do młodego człowieka odzianego we wspaniałe szaty z żółtego jedwabiu i z pierścieniami na niemal wszystkich palcach. Młodzieniec zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.

      – Dużo lepiej byś uczynił, udając się najpierw do najbliższych łaźni, przyjacielu. Może i klejnot z ciebie, ale nie znajdziesz nabywcy, póki się nie wyszorujesz do czysta.

      Cóż, koń przynajmniej nie był niegrzeczny!

      Choć z drugiej strony, po tylu godzinach podróży naprawdę był brudny i spocony, więc może rada młodzieńca nie była aż taka zła. Poza tym łaźnie dużo łatwiej było znaleźć. Tyle ich tu było, że po prostu nie mógł ich przeoczyć.

      Te, które odwiedził, łaźnie Gargilusza, same w sobie wydawały się miastem. Baseny z zimną, ciepłą i gorącą wodą mogły pomieścić równocześnie tysiące ludzi, a otaczały je pokoje masażu, wszelkiego rodzaju sklepy, a nawet publiczne jadłodajnie. Przylegał do nich teatr i, co nieuniknione, również przybytek z kobietami. Kiedy Alipiusz brał kąpiel, oczyszczono i wyprasowano jego płaszcz i tunikę, a kiedy włożył je na siebie, młoda kobieta o skórze jak marmur – ten żółty, numibijski, a nie ten plamiasty z Italii, czy biały z Grecji – podeszła do niego z namalowanym na twarzy uśmiechem i wręczyła mu duży czerwony kwiat. Potem odwróciła się i odeszła, a on stał i gapił się za nią głupio. Zniknęła wśród kolumn przybytku z kobietami i zrozumiał, że ten kwiat stanowił rodzaj zaproszenia.

      – Jeden denar – powiedział człowiek, który wyczyścił i wyprasował jego rzeczy. – A ona kosztowałaby panicza dużo więcej. Przyjechał panicz z prowincji, no nie?

      – Miała bardzo ładne zęby – odparł Alipiusz niezobowiązująco. – Moim zdaniem ładne zęby są bardzo ważne u kobiety. – Postanowił pominąć milczeniem pytanie mężczyzny. Zapłacił mu denara – w Tagaście za tę cenę wypranoby i uprasowano ubranie całej rodziny – i odszedł. Ale nie w kierunku przybytku z kobietami.

      Wkrótce znów zagłębił się w chaos ulic. Tym razem natrafił na grzeczniejsze osoby, które pokierowały go na ulicę złotników.

      Idąc cały czas wyciągał szyję i wyglądał Augustyna, który przyjechał do Kartaginy dwa tygodnie wcześniej, choć wiedział, że to nie ma sensu. Byłby to naprawdę niesamowity przypadek, gdyby wpadł na niego na ulicy. Ale nie mógł się powstrzymać. Tęsknił za nim, za tym jego chłodnym, pełnym ironii głosem. Oczywiście nigdy by mu tego nie powiedział – bo Augustyn okazałby mu pogardę za te sentymentalne nonsensy. I miałby rację. Augustyn nie zawsze bywał niesprawiedliwy – działo się tak tylko wtedy, kiedy był zły. Ale często wpadał w złość.

      Rzecz jasna Alipiusz nie spotkał go po drodze i zaczął się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nie miną tygodnie, a nawet miesiące nim tak się stanie. Kiedy Augustyn wyruszał do Kartaginy, nie wiedział, gdzie się zatrzyma, a do domu nie dotarł jeszcze list od niego, kiedy wyruszał Alipiusz. Nie miał więc adresu, a Kartagina okazała się gigantycznym miastem.

      Ponad godzinę zajęło Alipiuszowi odszukanie domu złotnika Juby, który za umiarkowaną cenę oferował ojcu pokój dla niego. Ojciec nie znał tego człowieka, tylko zlecił komuś poszukanie stancji. I znalazł ją właśnie tam.

      Juba był starszym człowiekiem, miał ciemną skórę i małe, zaczerwienione oczka (Twierdził, że to wskutek ślęczenia do nocy nad pracą, ale po prawdzie głównie zajmował się winem.) Jego żona była wielka, gruba i bezkształtna, a większość czasu spędzała leżąc na kanapie i chrupiąc słodycze, wachlowana przez niewolnicę.

      Pokój