Aurą Clinta.
Co zrozumiałe, jedyne, czego pragnęłam, to pobiec tam i pomóc przeciągnąć tatę na brzeg. Jednak to niesamowicie silne pragnienie wywołało zakłócenia w przekazywaniu energii, na co natychmiast zareagował Clint.
– Shannon, zostań tam! – krzyknął. – Skup się! Przekazuj mi siłę! Więcej siły! Zrób to, a ja zajmę się twoim ojcem!
A więc znów skupiłam się całkowicie na roli przekaźnika odwiecznej energii drzew, natomiast Clint wcale nie zajął się moim tatą, tylko położył się na lodzie i zaczął pełznąć do brzegu wielkiej dziury w lodzie. W pierwszej chwili chciałam krzyknąć, żeby tego nie robił, żeby się zatrzymał, jednak coś, jakaś siła nakazała mi nie otwierać ust.
Patrzyłam więc tylko w milczeniu, jak Clint wyciąga rękę nad złowrogą czernią. Pochyla głowę, zbiera się w sobie… I nagle zagrzmiało, jakby strzelił piorun. Jednocześnie z otwartej dłoni Clinta wytrysnął snop niebieskiego światła, który rozlał się po czerni aż po same brzegi, przykrywając ją szczelnie, jak przykrywka słoja zamykanego próżniowo.
Gdzieś tam, z głębi stawu, przebił się przez lód jeszcze jeden wrzask i bulgoczące słowa:
– To jeszcze nie koniec, samiczko. Nie koniec!
Aura Clinta zbladła, była to już tylko rzadka błękitnawa mgiełka. Clint podpełzł do taty, przewrócił go na brzuch i zaczął udzielać pierwszej pomocy. A ja patrzyłam, pobladła z przerażenia, zastanawiając się gorączkowo w duchu, jak długo tata był pod wodą. Nie aż tak długo, o Boże, na pewno nie aż tak długo…
Po moich policzkach płynęły strumienie łez, było ich tyle, że prawie nic nie widziałam. Ocierałam oczy, a łzy wciąż napływały.
Jak długo to trwało? Kilka minut, może nawet sekund, lecz dla mnie była to cała wieczność. Tak, cała wieczność, ale jednak minęła, bo tata zakaszlał, a woda wyciekła mu z ust. Kiedy tylko zaczął normalnie oddychać, Clint odwrócił go z powrotem na plecy i jednym płynnym ruchem, stosując chwyt strażacki, zarzucił bezwładne ciało na ramię i ruszył po lodzie w drogę powrotną. Ciężko przy tym dyszał, ale co się dziwić, skoro tata nie należał do ułomków.
Kiedy wychodził na brzeg, zawołał do mnie:
– Shannon, chodź tu! Trzeba jak najszybciej jechać do lekarza!
A ja szybciutko pogłaskałam chropowatą korę, szepcząc przy tym:
– Dzięki, dzięki, moje złote, kochane, że uratowałyście mi tatę.
– Zawsze powitamy ciebie z największą radością, Umiłowana Epony.
Cichutka, prawie bezgłośna odpowiedź przemknęła jak słabiutkie echo przez moją głowę już w chwili, gdy dochodziłam już do Clinta. Z wrażenia potknęłam się i omal na niego nie wpadłam, szybko się jednak pozbierałam i chwyciłam go za rękę, pragnąc przekazać mu jeszcze trochę siły, jeszcze trochę ciepła.
I przekazywałam tak dużo i tak szybko, że dłoń aż mnie paliła. Ale Clint, mimo że niewątpliwie wsparcie by mu się przydało, zaprotestował:
– Nie, Shannon, nie, lepiej przestań. Oszczędzaj siły, twój ojciec może ich potrzebować, a ja dam sobie radę.
Puściłam jego rękę i ruszyliśmy w drogę powrotną do szopy.
Trzy ocalałe psy, bardzo wylęknione, powitały nas ciszą. Clint, skrzywiony z bólu, ostrożnie ułożył tatę na sianie przy drzwiach.
– Shannon, daj szalik. – Błyskawicznie zdarłam go z szyi, a Clint owinął nim mocno prawą, strasznie zakrwawioną rękę taty, po czym wydał następne polecenie: – Przynieś derki z siodlarni.
Kiedy startowałam, sprawdzał tacie puls. Nim wróciłam z derkami, zdążył ściągnąć z niego mokrą kurtkę, a także sweter.
– Shannon, przykryj go porządnie, rozmawiaj z nim, a ja podjadę hummerem. – Na odchodnym rzucił jeszcze: – I przekaż mu uzdrawiającą energię drzew.
Kiwnęłam głową i zaczęłam owijać tatę derkami. Byłam przerażona, bo miał zamknięte oczy, ziemistą twarz i się nie ruszał. Kiedy skończyłam przykrywanie, wzięłam tatę za zdrową rękę i skoncentrowałam się na cieple wchłoniętym z wierzb, które nadal czułam w mojej dłoni.
Bardzo szybko poczułam znajome mrowienie.
– Tato, słyszysz mnie? – Chwyciłam brzeg derki i otarłam mokre włosy taty. Na ich końcach był lód.
Całą siłą woli pompowałam w ojca magiczne ciepło, a w głowie miałam tylko jedną myśl: Tato, błagam, ocknij się, tato proszę, musisz dojść do siebie.. musisz…
Wreszcie powieki zadrżały, potem się uniosły i tata spojrzał na mnie nieprzytomnym, szklistym wzrokiem.
– Nareszcie! – zawołałam z niewysłowioną ulgą, bo wprawdzie nie było dobrze, ale jednak już lepiej.
– Bugs… – wychrypiał z wielkim trudem, jakby miał wyjątkowo paskudne zapalenie krtani.
– Tak, to ja, tato! Jak się czujesz?
Kilkakrotnie zamrugał, spojrzenie nadal miał nieprzytomne. Niewątpliwie jeszcze do niego nie docierało, gdzie jest i co się stało, ale po chwili w oczach taty błysnęło.
– Co… ze szczeniakami? – spytał wciąż chrapliwie.
– Bardzo mi przykro, tato, ale niczego już nie można było dla nich zrobić.
– Szkoda, wielka szkoda. Mama Parkerowa będzie niepocieszona.
Miałam wielką ochotę powiedzieć, że Mama Parkerowa byłaby o wiele bardziej niepocieszona, gdyby on, ratując szczeniaki, sam poszedł na dno. Nie była to jednak pora na takie uwagi, przecież biedny tata był ledwie żywy. Kiedy po chwili znów zamknął oczy, poczułam dławiący strach. Kurczowo zacisnęłam palce na jego ręku, przerażona, że znowu stracił przytomności. Albo…
Nie! Bogini, bła…
Omal nie zemdlałam ze szczęścia, kiedy wyczułam, jak słabiutkie palce taty leciutko ściskają moją dłoń, jednocześnie usłyszałam cichy szept:
– Teraz ci wierzę, Bugs… tak na sto procent. Wierzę, że Partholon… istnieje.
Hummer z imponującym warkotem wyhamował tuż przed drzwiami szopy, zaraz potem Clint był przy tacie.
– Gotów pan do drogi, panie Parker?
– Daj mi jeszcze minutę, synu – wyszeptał tato. – Dam radę iść.
Clint zaśmiał się, po czym powiedział tonem miłego, ale stanowczego sanitariusza:
– Pospacerujemy innym razem, panie Parker, a teraz przemieścimy się w inny sposób. – Ponownie zademonstrował strażacki chwyt, zarzucając sobie tatę na ramię.
Zaniósł go do samochodu i położył na tylnym siedzeniu. Kiedy się prostował, po twarzy przemknął grymas bólu, ale głos, którym Clint wydawał dyspozycje, był mocny i zdecydowany:
– Shannon, siadaj przy ojcu i przez cały czas ładuj w niego energię, wszystko, co ci jeszcze zostało z energii drzew. Swoją oszczędź, bo wyładujesz się całkowicie, jak wtedy, w zagajniku. A teraz raczej nie będzie możliwości, żeby ciebie doładować! – zakończył dowcipnie.
A skoro już wyrzucił z siebie dowcipasa, to się uśmiechnął, był to jednak bardzo nikły uśmiech.
– A jak tam z tobą, Clint?