I z prawdziwą ulgą powitałam nieśmiały dzwonek Alego.
Szybko wróciłam do sypialni. Narzuciłam na siebie śliczny szlafrok z delikatnej lila gazy, rozszywanej walensjenkami. Otula mnie i obnaża. Nie można być przyzwoiciej bezecną, jak jestem właśnie w tym szlafroku. Krawcowa chciała mi go podszyć, twierdząc, że tak kazała pani dyrektorowa, pani mecenasowa, bo ten fason był trochę za… za…
Ale ja zaprotestowałam i dla uniknięcia pogardy ze strony tych dam i krawcowej, twierdziłam, iż posiadam właśnie gotowe dessous z lila tafty.
Lecz dla Alego i w tym dniu nie wzięłam żadnego dessous.
Miałam je z różowego atłasu mego ciała, pokreślonego delikatną siecią błękitnych żyłek…
Boże – dessous – najpiękniejsze, najbardziej odpowiednie.
Gdy wyszłam z sypialni, niosła mnie ta moja piękność ku krzakowi tuberoz, za którym ukrywała się twarzyczka Alego.
Ach, Helu! Potęp mnie po swojemu, po uczciwemu, jak materiał na matronę, ale wysłuchaj…
Gdyż – jak mówi Mulford – musimy koniecznie przenieść część swych głębi albo w czyjąś bluzkę, albo w czyjąś kamizelkę. To się nazywa wtajemniczenie przyjaznej duszy w nasze tajnie. Podobno bez tego ryzykujemy uduszenie się własną zbrodnią, albo własną cnotą. Nadmiar bowiem jednego i drugiego jest szkodliwy i nie dozwala żyć równo i umiarkowanie.
A więc, Helu, posłuchaj. Dzień ten awanturniczy, dzień ten, w którym doprawdy nie chodziłam po ziemi, ale jakby mnie coś dziwnego unosiło skrzydłami ponad ziemią, zakończył się dla mnie jeszcze burzliwiej i ciekawiej, niż rozpoczął.
Oto ofiarą padł… Ali.
Czy ofiarą, nie wiem. Może ja, może on… To jest pytanie. Tak jestem doprawdy na zimno wzburzona, jak te fale Atlantyku, rozbijające się na skałach Finistere. Zimna, jak lód, a wzburzona, jakby całe piekło w nich szalało. Tak jest dziś ze mną.
Ale jak było…
To główniejsze.
Otóż Ali, tuberozy i nowy sonet. Powiadam ci, czysta biel uczucia, jakby tam o jakie dwa albo trzy domy nie było domów i jakby ludzie mieli wszyscy śnieżne skrzydła, zamiast łopatek.
Tak – Ali.
Ja patrzę na niego, podziwiam jego pepitowy garnitur, pastelowy krawat i niewinny dołek w bródce, przynoszący legendę aniołka, który go tak napiętnował od urodzenia. Siedzę na moim ulubionym fotelu, wybitym Aubuszonem, otulona skrzydłami parawanów szklanych, i udaję rozmarzoną. A w gruncie rzeczy myślę że ta romantyczna lalka z Namiestnictwa, o starannie obutych nóżkach i pachnąca konwalją, jest jakąś anomalją w dzisiejszych czasach ze swą „duszą poetyczną”, miłością nadziemską i brakiem wszelakich zapędów w stronę realną tego, co w pierwszej przedmowie Beyle nazywa podobnem do „drogi mlecznej” na niebie, skupiskiem gwiazd mgławicowych i t. d. Patrzę na to młode Zakochanie i nie czuję tej melancholijnej satysfakcji w słuchaniu metafor, które doprawdy ze zdumiewającą swobodą sypią się ze świeżych ustek tego pół dziecka. Szkaradne podrażnienie nie opuszcza mnie. Przeciwnie, wzmaga się. Zapalone lampy, przyćmione abażurami, nadają szablonowy, ale rozkoszny półton dokoła. Przez uchylone okno widać czerń niepewną miasta i słychać jego konające odgłosy. Powoli wzrasta we mnie coś złego, budzi się jakiś demon. Chciałabym porwać to dziecko „z anielskiem obliczem”, w ubraniu pepita i rozszarpać na sztuki, tak, jak różę, która mnie zaczyna nudzić swoim zapachem. Gryzę własne wargi do krwi i dziwne… Helu… dziwne… potworne… Oto tam z kąta, gdzie widać ledwo ostre linje palm, ku mnie pełza namiętna twarz i słyszę niski, przyciszony głos, szydzący z subtelnych w tej chwili wywodów Alego – z powodu, iż rzuciłam mu na żer jego potrzebie metafor zdanie:
– Chcąc nacieszyć się swem sercem i kochać, trzeba być samotnym, lecz trzeba się rozpraszać, chcąc mieć powodzenie…
I głos ten i usta te, pełne, zmysłowe, barwy ciemnej wiśni, szepczą:
– Miłość?… cztery jej, pięć rodzaji! Szaleństwo! Jedna jest tylko pełna, doskonała, w której nie zabraknie ani jednego tonu…
I potem śmiech.
– Miłość Heloizy dla Abelarda.
I vice versa…
Świętej Klary dla Franciszka z Assyżu. Aniołowie klęczący i zapatrzeni w takich dwoje.
A nad nimi deszcz z gwiazd.
Więc czuję jakąś śmieszność, opełzającą mnie, i wołam z głębi duszy:
– Małżeństwo… ślub…
A twarz namiętna stygnie, usta koloru wiśni wydymają się z niesmakiem.
– Nie, urok ginie.
– A tak?
Wyprostowuje się. Ściągam brwi. W gardle czuję dławienie. Duma mnie rozsadza.
Nie wiem, dlaczego powtarzam sobie:
– Bądź piękną, jeżeli możesz, mądrą, jeżeli zdołasz, poważną, bo nią być musisz!… Taką tarczę ze słów Lisia Visconti czynię sobie i czuję, że twarz moja przybiera wyraz zimnej złości. Może być, iż teraz nie jestem piękną, ale mam wiele znaczenia. Czuję to w głowie Alego, bo zawiesił swą monotonną bajkę, w której ja jestem księżniczką, jadącą przez puszcze w karecie, ciągnionej przez srebrnych dwanaście orłów – i patrzy na mnie ze ździwieniem. A mnie jakby coś zamierało w sercu, bo oto tam w oddali, w cieniu palm zaginęła twarz szydersko uśmiechnięta i rozpłynęły się w niebycie usta namiętne, podobne do koloru wiśni. Wzrok mój pada na trubadura w pepitowym garniturze, – nie wiem – ale Helu, ja czuję w tej chwili brutalny żal, iż on nie ma w ręku gitary, ażebym…
Ażebym…
No – ażebym mogła porwać mu ją z ręki i uderzyć nią po wypomadowanej czaszce.
Nie mogę tego, bo niema gitary.
I że jestem kobietą doskonale wychowaną, a on jest dzieckiem arystokratycznego rodu i koncypientem, czy czemś tam, Namiestnictwa, i ma dwa lata praw i jest tak ślicznie, tak bosko ułożonym, młodym poetą.
Lecz natomiast demon potworny rozszalał się we mnie.
– Skuś go?… – szepce mi do ucha – narzuć się na niego całą forsą, a potem kopnij precz! Precz! Zobaczysz, co zrobi, jak się zachowa!…
I ledwo ten szept przebrzmiał, a już się porywam i wyciągam ręce.
– Och!… Gorąco!…
Szybko uciekam do swego pokoju. Tam, na gwoździu za szafą wisi robe d'intérieur – och!… którą mógł chyba d'Annunzio wymyśleć dla jakiej swojej donny z pałacu o smukłych kolumnach. Lecz wymyślił ją tylko jakiś grand faiseur paryski, bo wiesz, iż jestem za uboga, ażeby ubierać się w kraju i sprowadzam sobie „stroje” z Paryża. Więc robe d'intérieur ta – mgła jedwabnego muślinu o kolorze ciała zawstydzonej dziewczynki, o walansjenkach, tkanych czółkami prządek prymitywnych. Narzucam ją na siebie, obnażam ręce i myślę, że jest to odzież odpowiednia dla wzbudzenia uwielbienia w istocie, nie poddającej się z prostotą rzeczywistemu działaniu rzeczy.
A więc.
Na tych, którzy wnoszą w uwielbienie albo nadmiar, albo niedostatek wrażliwości.
Zakochane dusze, albo przepalone, „rozmiłowane na kredyt”…
A więc.
Kaswin