Wierna rzeka. Stefan Żeromski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Stefan Żeromski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Salcia — o Boże! — „Salcze”...

      — Salce po włosku oznacza wierzbę. To ładne drzewo i ładna nazwa.

      — Po włosku? To pan umie po włosku?

      — Trochę umiem, ale nie nazbyt dużo, tyle, żeby się rozmówić. Nauczyłem się, sam nie wiem kiedy, jakem był we Włoszech.

      — To pan był we Włoszech! Mój Boże!

      — Czemu pani tak wzdycha?

      — A tak sobie z zazdrości. Co to musi być za przyjemność być we Włoszech, „pod włoskim niebem”... Czy to tam jest naprawdę to jakieś niebo?

      — Takie samo...

      Ranny przymknął oczy, bo znów ogarnęły go szarpiące bóle i płomienie gorączki. Patrzał w przestwór błędnymi oczami. Po pewnym czasie zmocował się w sobie, oprzytomniał i rzekł:

      — Pani zupełnie nie wie, kto jestem, a odstąpiła mi pani swego posłania...

      — Wiem, że pan jest powstaniec.

      — Nazywam się Odrowąż, a na imię mi Józef.

      Po chwili dodał:

      — Widzi pani — mam po rodzicach tytuł księcia...

      — Księcia? — szepnęła panna Salomea, przypatrując mu się na poły z niedowierzaniem, na poły z podziwem. Twarz jej spoważniała i ruchy stały się bardziej oględne. Nie na długo zresztą.

      — Posiadam znaczny majątek — mówił jeszcze — a wczoraj...

      — O, wczoraj znać było pana nie tyle po cholewach, bo przypadkowo były oberznięte, ile po kożuszku magnackim... — uśmiechnęła się złośliwie

      Chory przymknął oczy ze wstydu. Burzyło się w nim wszystko. Mówił z wolna.

      — Postaram się... niezwłocznie... skoro tylko... wstać i iść z powrotem do partii, żeby pani nie narażać na takie przykrości...

      — Och, z tymi groźbami!... Lepiej niech wasza książęca mość nie rozmawia i leży spokojnie. Powiem otwarcie, że od bardzo dawna, bo od jakich czterech tygodni wyspałam się pierwszy raz tej nocy porządnie pod pańską opieką.

      — Co takiego! Pod moją opieką?

      — No, tak. Trzeba księciu panu wiedzieć, że w tym caluteńkim domu nie ma nikogo, tylko stary kucharz, Szczepan, głuchy, jak pień wierzbowy — po włosku salcze — no i ja, także „Salcze”.

      — A gdzież są wszyscy?

      — Gdzie są? Nie ma. Poszli! Pana Rudeckiego, mojego krewnego i opiekuna wzięli do więzienia, już temu dwa miesiące. Było tu pięciu synów, młodych Rudeckich. Z tych Julian, Gustaw i Ksawery poszli zaraz. Tamci z domu, a Gucio — to nawet wprost ze szkół w Puławach. Dwaj najmłodsi chłopcy są na nauce w Krakowie. Julian zginął w bitwie, gdzieś w miechowskiem, a biedny Gucio...

      Panna Salomeą gorzko zapłakała. Po chwili wytarła oczy i mówiła:

      — To samo i Ksawery nie żyje. Moja wujenka, a matka tych chłopców, pojechała szukać po obozach. Minęło już cztery tygodnie, jak jej nie ma. Jeden Żyd, karczmarz tutejszy, co końmi handluje, a właściwie koniokrad, widział się z wujenką, jak wracała skądś z sandomierskiego. To znowu była wieść między tutejszymi chłopami, co teraz wyłapują powstańców, żeby ich do „Cyngiera” odstawiać — że się stara o uwolnienie wujaszka z więzienia w Opocznie. Podobno Ksawerego zwłoki znalazła w jakiejś szopie.

      — Skądże te wieści?

      — Furman Skowron, co jeździł z wujenką, opowiadał. Wyjechali czterema końmi i powozem, a furman wrócił sam i piechotą. Konie wujeneczka sprzedała, powóz to samo, bo jej trzeba było pieniędzy na przepłacanie, żeby wuja uwolnić. Jak ten furman wrócił, to nawet nie zaszedł, żeby powiedzieć, co się stało, tylko zabrał się do swojej wsi. Przez dziesiąte osoby dowiedzieliśmy się od niego.

      — I cóż mówił?

      — Mieli podobno wszyscy pobici koszule długie ze zgrzebnego płótna aż do stóp, a pod szyją kokardy trójkolorowe jeden w drugiego. I tak przed pochowaniem leżeli w szopie pokotem. A Ksawery między nimi.

      — Koszule, kokardy! Cóż za przepych, cóż za łaska! — śmiał się Odrowąż. Przekręcił się twarzą do góry i patrzał w powałę.

      Panna Salomea mówiła dalej:

      — A niech pan sobie wyobrazi, co z Guciem. W jednej bitwie uciekał na koniu. Wpadł w opłotki pod jakąś wsią i byłby uszedł cało, bo miał pod sobą konia-cudo, kasztana, co się tu od źrebięcia na naszym pastewniku wychował. Trzeba nieszczęścia — cielę wylazło skądś na środek drogi i kasztan się na nim potknął. Dragoni, co Gucia ścigali, wtedy dopadli. Roznieśli go tam na pałaszach, rozrąbali, rozsiekali, ale tak, że tylko kadłub bez głowy i bez rąk poniósł koń w pola. Milami, podobno, zbiegany nosił potem trupa — wreszcie włóczył go po ziemi, gdy ciało wypadło z siodła, a jedna noga w strzemieniu została. Och, taki koń! Któż to mógł przeczuć... Wszyscyśmy go kochali, jeździli na nim, za szczęście było dosiadać go oklep i pod siodłem. Żeby się tak podle potknąć, nie przesadzić cielęcia, zdradzić najlepszego panicza! Kochany Gucio! Taki śliczny, taki wesoły...

      Krótko załkała, zaszlochała. Odrowąż milczał, bez współczucia patrząc na jej płacz. Wytarła oczy i mówiła jeszcze:

      — Wszystka służba rozbiegła się z tego domu. Jednej nocy przyszli tu powstańcy pod panem Jeziorańskim, a zaraz po nich wojsko. Powstańcy się zabarykadowali w gorzelni, to samo w spichlerzu, zaczęli stamtąd oknami i z dymników strzelać. Podpaliło wojsko ten spichlerz. Zajęła się gorzelnia od dachu. Spaliło się wszystko — gorzelnia, spichlerz, obory i stodoły. Szczęście jeszcze, że wiatr niósł perzynę na łąki, bo była by i druga stodoła nie ocalała, ani stajnia, ani nawet dwór — taki był ogień. Od tego czasu wszystko z tego domu pouciekało. Konie pobrali do ostatniego — źrebięta ktoś ukradł w nocy. Co tylko było w spiżarni, powstańcy zabrali. A już od czasu, jak mój tatko poszedł do powstania, to my się tylko ze Szczepanem zostali.

      — To pani ma ojca?

      — A mam. Mój tatko tu był rządcą w Niezdołach u wujostwa Rudeckich przez całe dwadzieścia dwa lata, od czasu, jak wrócił z Sybiru. Bo mój tatko w tamtą rewolucję był wachmistrzem w strzelcach konnych i na Sybirze był za to.

      — A mamę pani ma jeszcze?

      — Moja mama umarła, jakem miała rok, to znaczy temu już dwadzieścia dwa lata — nie, dwadzieścia jeden...

      — O, ujmuje sobie pani lat!...

      — A może sobie mam jeszcze dodawać? Wcale nie ujmuję.

      Po chwili dodała ni to z dumą, ni z pewnym zażenowaniem, jak się mówi o sprawach i szczegółach familijnych, które tylko w swoim kółku wielkie są i znaczne, a dla obcych nie egzystują:

      — Mój tatko ma tylko sześć palców u obu rąk.

      — Czemu?

      — A bo mu w bitwie pod Długosiodłem kula urwała, akurat kiedy trzymał karabinek przy twarzy i celował. Tu ma dwa palce urwane i tu dwa. Jak się myje, to tak śmiesznie...

      Pokazała, składając dłonie.

      — I tak oto samą jedną ojciec panią zostawił?

      — A tak, bo dla ojczyzny jest najpierwszy obowiązek Polaka, a dopiero na drugim miejscu stoi familia... — wypowiedziała z hieratycznym namaszczeniem zdanie mądre, ustalone i powszechne.

      — Jakże też pani daje sobie radę, gdy tu wojska przychodzą? Czy przychodzą?

      — A ba! Czy