Dniało nieraz, zanim znużona popadała w słaby półsen, w krótkie zapomnienie się, w półczuwanie. Budził ją każdy ruch chłopca, jego chrapanie albo mowa przez sen. W tych stanach półświadomości zawsze uciekała z tych miejsc obcych „do domu”, to znaczy do Siedlec. Słyszała w głębi swej głowy stuk kół pociągu i widziała niezmierzone obszary pól, lasów, pustek i pastwisk tej ziemi przeogromnej — Rosji — która była jej więzieniem. Skryte, radosne, iście złodziejskie marzenie podpowiadało jej perypetie czynu: zabrać Czarusia, zawiązać w węzeł trochę rzeczy i czmychnąć. Uciec z tego wygnania! Zwiać! Wiedziała w każdym ocknieniu, że to jest niemożliwe, że tego być nie może, że Seweryn nigdy by na to nie przystał. Czyż nie miałby prawa powiedzieć, że uciekła dlatego, że w Siedlcach jest Szymon Gajowiec?
To imię i to nazwisko miało moc czarodziejską. Ono tu odsłaniało dawne, wiosenne poranki i letnie dni, których już nie ma na ziemi. Miała znowu siedemnaście lat i tę radość w sercu, której już nie ma na ziemi. Wiedząc o tym doskonale, że to jest gruby i śmieszny nonsens, była znowu sobą, dawną, młodą dziewczyną. Kochała znowu Szymona Gajowca sekretnie, skrycie, na śmierć — jak wtedy. Była znowu na śmierć kochana przez tego wysmukłego, pięknego młodzieńca — jak wtedy. Przeżywała swój niemy romans. Czeka znowu na jego wyznanie — długo, tęsknie. Ale on nie powiedział jej nigdy ani słowa! Ani jednego westchnienia, ani jednego półsłóweczka! Tylko w tych ciemnych, głębokich oczach jego płonie miłość. Och, nie romans, nie miłostka, nie radosny flirt, lecz posępna miłość. Jakże mógł ośmielić się na wyznanie miłosne, jej, pannie z „domu” siedleckiego, on, biedny kancelista z „Pałaty”[37], a nadto pochodzący z chłopów podlaskich czy tam z jakiejś drobnej zagonowej szlachty. Toteż milczał, aż się domilczał! Przyjechał Seweryn i wydano ją bez gadania. Wspominała znowu odjazd swój z mężem do Rosji. Stoi oto w oknie wagonu, uśmiechnięta, szczęśliwa, młoda mężatka. Mnóstwo ludzi, wszyscy znajomi, całe miasto. Gwar, kwiaty, uściski, pozdrowienia, życzenia. A w głębi peronu, z dala, sam jeden, oparty o framugę okna — tamten. Jęk przerzynał duszę na nowo. Widziała jego oczy i uśmiech pełen śmiertelnej boleści.
Wspominała dnie dawne, urocze chwile, kiedy przechadzali się nad wodą stawu w Sekule, nad wodą niezapomnianą, pokrytą wodnymi liliami. Pamiętała każde jego słowo owoczesne, cichą rozmowę o unii podlaskiej[38], o męczeństwie, katowaniach, przymusach. W duszy jego unia podlaska i cała owa kraina smutna a pełna tajemnicy miała jak gdyby kaplicę swoją. On to jeden wiedział o wszystkim, wszystko znał z aktów, z papierów urzędowych, z tajemnych raportów. On jeden stał nad drogami tego kraju jak samotny krzyż. Jej tylko jednej powierzał sekrety. I tak go oto zdradziła... Wspominała wycieczkę jedną do Drohiczyna[39], drabiniastymi wozami, w licznym towarzystwie młodzieży. Jakże było wesoło, jaka wiosna była w duszach!
Po drodze zatrzymano się obok starej unickiej kapliczki, zabitej gwoździami i skazanej na zagładę. Wspomniała sobie oczy Gajowca, oczy wzniesione na zeszłowieczny w głębi obraz. O Boże, tego człowieka odrzuciła, podeptała, zabiła na duszy!... Wspominała po raz tysięczny ów list jego okrutny, gdy się rozeszła wieść, że wychodzi za Seweryna — list na sześciu stronicach, błagalny, żebrzący, zamazany strugami łez, obłąkany list Gajowca. Podarła go wówczas, lecz słowa tego pisma żyły w jej duszy. Czytała je w pamięci swej, jak wtedy na strychu, gdy targała włosy i omdlewała z rozpaczy. Na wspomnienie imienia tego człowieka, któremu nigdy nie uścisnęła ręki, do którego nie wyrzekła jednego czulszego wyrazu, wiosna ojczysta pachniała w jej duszy. On to był jej nauczycielem, przewodnikiem, cichym mistrzem — ach, i wybranym ze wszystkich ludzi na ziemi! Wszystko przeszło, nastało straszne oddalenie w czasie, w przestrzeni — narodził się Czaruś — a przecie tamten człowiek nie umarł w duszy. Gdyby nawet nie było go już na ziemi, błogosławiła jego pamięć...
Od męża nadchodziły listy dość często. Był na linii bojowej, gdzieś w Prusach Wschodnich, ponad Mazurskimi Jeziorami[40]. Listy jego były jednostajne, niemal urzędowe, suche i zawierające zawsze te same zwroty. Oczywiście nie skarżyła się mężowi na syna — przeciwnie, w sposób kłamliwy chwaliła go za cnoty, których ani cienia nie ujawniał. Ojciec dziękował w listach swych Cezaremu za tak chwalebne prowadzenie się i postępy w naukach. Matka odczytywała te ustępy zatwardziałemu recydywiście i osiągała na chwilę coś w rodzaju skruchy i żalu za grzechy. Ale niechże który z kolegów, jakiś tam Misza czy Kola, gwiźnie pod oknem, już było po skrusze i mocnym postanowieniu poprawy!
Raz tylko przystąpiło coś do Cezarka. Był zwyczaj, iż w miejscowej kaplicy katolickiej śpiewano w niedzielę na chórku. Cezary miał bardzo ładny głos i kilka już razy śpiewał solo przy akompaniamencie fisharmonii. Ksiądz, Gruzin, wychowany w głębi Rosji i nieprzychylnie usposobiony dla Polaków, niechętnie zgadzał się na te śpiewy, jednak tolerował je ze względu na liczną polską kolonię. Pewnego jesiennego poranka Cezary śpiewał na chórku starą, pospolitą pieśń:
O Panie, co losy ludzkości
dzierżysz w dłoni Swej,
Stojących na progu wieczności
do łona przytulić chciej...[41]
Gdy się zaniósł od samotnego śpiewu, chwyciło go coś za serce. Niepojęta, głucha tęsknota za ojcem sięgnęła do ostatecznej głębi w jego duszy. Czuł, że lada chwila zaniesie się od płaczu. Śpiew jego stał się przejmujący i piękniejszy ponad wszelką pochwałę. Stary, sterany, zapity urzędnik, który już słabo język polski pamiętał, ledwie mógł sobie dać radę z akompaniamentem — drżącymi palcami chwytał współtony, ażeby nic nie uronić, ażeby — uchowaj Boże! — nic nie zepsuć w tej pieśni, co się stała wieszczeniem ponadludzkim, zaiste modlitwą przed Panem. Zdawało się słuchaczom, że to anioł niebiański zstąpił z kościelnego obrazu, stanął przy klawikordzie i zaśpiewał za grzesznych ludzi pieśń błagalną.
Ten kościelny nastrój odszedł jednak równie szybko, jak przyszedł. Za murami kaplicy Czaruś był sobą, a raczej był we władzy wspólnego szału, który go wraz z kolegami opętał. Uczucie tęsknoty za ojcem, nieodparte i głębokie, napotkało na swej drodze obawę wobec możliwości powrotu rodzica. Olbrzymia bania swobody stłukłaby się natychmiast. Trzeba by znowu przyczaić się, udawać świętoszka, grzeczniusia, pracowniczka, który o niczym nie myśli, tylko o szkolnej i pozaszkolnej nauce. Ani mrumru już wtedy o własnej woli, o bujaniu samopas, dokąd oczy poniosą, i o tym nienasyconym upajaniu się wolnym powietrzem, jakie daje młodociane rozpasanie.
Częstokroć zresztą owo rozpasanie przybierało formy dziwnie pospolite. Koledzy schodzili się u jednego ze współpróżniaków i, niby to w wielkiej tajemnicy, śpiewali najbardziej znane i najbardziej oklepane pieśni rosyjskie. Po śpiewach następowały karty. Ten i ów kochał się. Cezary jeszcze się w nikim nie kochał, ale wiedział, że taka pozycja istnieje i jest w modzie.
Seweryn Baryka nie pokonał Niemców nad Mazurskimi Jeziorami. Przeciwnie — wiał na wschód z resztą armii. Długo nie było od niego wieści, a gdy wreszcie nadeszła, to już zupełnie skądinąd. Był w Karpatach[42]. Parł na Węgry. Przysyłał stamtąd wiadomości, tak samo suche i jednobrzmiące. Każdy list zaczynał się od pytań o Cezarego i kończył nieskończonymi dla niego pozdrowieniami. Ani jednego słowa, ani wzmianki o powrocie! Bitwy, oblężenia, pochody, śniegi, doliny i góry, góry, których Cezary nadaremnie szukał na mapie.
Położenie żony i syna było zabezpieczone. Już sama pensja oficerska, wypłacana punktualnie, wystarczyłaby najzupełniej. Nadto Seweryn Baryka przed pójściem